SOFA to taka grupa, która niespiesznie wydaje albumy, nie jest też jakoś nadmiernie promowana, trzyma się konsekwentnie pewnych standardów, a jeśli już grywa na żywo, to w starannie dobranych okolicznościach: albo na dobrych festiwalach, albo w ciekawych klubach. Przez te dziesięć lat istnienia nie zdołałam niestety dotrzeć na żaden z ich koncertów, choć bywałam blisko, nadeszła więc wyjątkowa i ostateczna okazja na to spotkanie.
Dom Kultury okazuje się być rewelacyjną młodą koncertownią w mieście, gdzie generalnie brakuje fajnych klubów organizujących wydarzenia dla poszukującej i wymagającej publiczności, a jeśli już, to spełniają one gusta niektórych tylko grup, nie chwytając się jakichś bardziej ryzykownych pomysłów. Warto też zaznaczyć, że jest to miejsce ciekawie urządzone - bo i na kawę można tu przyjść, i na książkę stojącą w całkiem bogatej biblioteczce, wystrój jest świetny, no i nawet palacz znajdzie tu kąt dla siebie.
Wracając do Sofy, wydawało mi się, że w Lublinie będzie to koncert mocno umiarkowanie popularny - środa, niezbyt tani bilet, zespół specyficzny - ale pozytywnie się w tej kwestii zaskoczyłam, publiczność ilością dopisała ponad miarę, a do tego sprawiła się doskonale: śpiewali, tańczyli, nie kryli zachwytów. Taka entuzjastyczna reakcja wpłynęła pozytywnie i na muzyków, którzy co jakiś czas opowiadali o swojej sympatii do Lublina: że dobre restauracje, że zdolni ludzie (grafik ich ostatniej okładki i Skubas chociażby zostali pozdrowieni) że dobre atmosfera i fajni ludzie, nie mówiąc już o tym, że akustyka klubu została uznana za jedną z najlepszych w kraju, co w sumie ma sporo z prawdy.
Ale przede wszystkim sam koncert sprostał wymaganiom i oczekiwaniom: musiało być fajnie, przebojowo, świetnie zagrane, bo to wiadomo - dekada na scenie obowiązuje, i nie bez kozery się robi jubileusz. Sofa w sześcioosobowym składzie ma mnóstwo możliwości na scenie: trzy zupełnie różne wokale i style śpiewania pozwalają na wpisanie się w całe mnóstwo klimatów, którymi Sofa tak umiejętnie żongluje: jest sporo rapowania (Iwo, charyzmatyczna i zabawna postać), śpiewania na poły z hip-hopową recytacją, takiego mocno przypominającego The Streets, tym bardziej, że z bardzo zbliżonym do cockney akcentem - Tomasz, oczywiście poprawnego i ładnego wokalu damskiego (Katarzyna), a nawet popowych boysbandowskich partii ze zgrabnymi falsetami (znów Tomasz). Instrumentalnie też jest nieźle: fajna, dynamiczna perkusja, wpisująca sporo energii w kompozycje, do tego dwa zestawy klawiszy, sporo elektronicznych wstawek, bas i gitara, które połączone z umiejętnością łączenia różnych gatunków składają się na bardzo złożony, urozmaicony efekt.
Tak to mniej więcej wypadło na żywo: płynne łączenie gatunków i wpływów, przechodzenie od kompletnie syntetycznego disko, takiego w stylu ostatniej płyty (nota bene najlepiej znanej wśród publiczności, która domagała się "Hardkor i Disko" przede wszystkim, trochę bluesowej nostalgii, jakieś klasycyzujące solo w "What's Goin On", które nota bene trochę przypominało mi ciepłe klimaty "Speakerboxx The Love Below", wpleciony w kilku miejscach soulowy dźwięk Hammonda, sporo indie-rockowego uderzania w gitarę, trochę coverów ("Galvanize", dość dobre, choć dotykanie tego kanonu elektroniki to ryzykowna idea i jakieś sztandary amerykańskiego rapu), wreszcie popowa, prosta, bardzo przyjemna konwencja - jak "Ona Movie" zagrane pod koniec koncertu. Rezultat był taki, że trzy płyty zostały po kawałku zaprezentowane, niektóre w nowych aranżach, że sporo zabawnych tekstów wpadło pomiędzy utwory, a koncert był po prostu rewelacyjnym, muzycznie świetnie przygotowanym wydarzeniem.
Wszystkiego najlepszego w nowej dekadzie!
Jaki alkohol wybierają Polacy?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?