Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sprawa betanek nie miała precedensu - rozmowa z Marcinem Wrońskim

michalmazik
michalmazik
Z archiwum Ośrodka "Brama Grodzka - Teatr NN" w Lublinie
Z archiwum Ośrodka "Brama Grodzka - Teatr NN" w Lublinie
"Officium Secretum. Pies pański" to głośna książka o eksmisji betanek, wydana w tym roku. Główny bohater - ojciec Gliński musi zmierzyć się zarówno z herezją, natręctwem dziennikarzy i polityków, jak również własnymi słabościami. O kuluarach pisania książki, faktach i mitach w niej zawartych rozmawiamy z pisarzem Marcinem Wrońskim, znanym dotychczas głównie jako twórca przygód komisarza Maciejewskiego.

Znalazł Pan bardzo kontrowersyjny temat. Polityka miesza się z religią. Sprawa betanek odbiła się szerokim echem po całej Polsce… Do tego dodał Pan Służbę Bezpieczeństwa. Spodziewa się Pan reakcji ze strony władz KUL-u, Kościoła?
Nie tylko nie spotkałem się do tej pory z żadną sensowną krytyką, bo to, że na forum jakiejś gazety paru "prawdziwych" Polaków nazwie Pana Żydem, stanowi tylko dowód na to, że jest się człowiekiem na właściwym miejscu. Natomiast w kręgu dominikańskim przyjęcie było więcej niż fantastyczne. Po publikacji "Officium Secretum. Psa Pańskiego" odezwał się do mnie nieznany mi wcześniej zakonnik, dziękując mi za lekturę i stworzenie postaci dominikanina-detektywa. Niedługo później otrzymałem nawet propozycję publikacji w dominikańskim miesięczniku "W drodze". W tych dniach wróciłem z Warszawy, gdzie wraz z jeszcze innym dominikaninem, o. Pawłem Krupą, nagrywaliśmy rozmowę dla telewizji Religia TV i nie mogliśmy się nagadać, nawet po wyłączeniu kamery. Cóż, na podobną życzliwość ze strony telewizji Trwam raczej nie liczę, ale przyjęcie mojej powieści w tych środowiskach kościelnych, które darzę największym szacunkiem, nie jest krytyczne. Jest bardzo ciepłe.

Co oznacza tytuł książki?
Officium Secretum to fikcyjna tajna instytucja kościelna nawiązująca nazwą do Świętego Oficjum, czyli inkwizycji. Pies Pański? To jeszcze prostsze, chociaż nie każdy o tym wie. Dominikanin z łaciny znaczy "pies Pański".

Jeśli porównać chociażby trzy Pana ostatnie książki: "Officium Secretum", "Kino Venus" i "Morderstwo pod cenzurą", to uraczył Pan czytelników ekstremum charakterologicznym postaci. Komisarz Maciejewski to wielki bałaganiarz i niechluj, z kolei ojciec Gliński wariuje na punkcie porządku…
Komisarza Maciejewskiego bardzo celnie Pan podsumował, ale tym razem chciałem napisać o kimś zupełnie innym. Może nie całkowicie - ponieważ tych dwóch bohaterów wiele łączy. Obaj są śledczymi z powołania, pasjonatami swojej służby. Na pewno ojciec doktor Gliński jest postacią bardziej złożoną, oczywiście niczego nie ujmując komisarzowi Maciejewskiemu. Gliński jest bohaterem bardziej pogłębionym, ale to wynika z innej koncepcji książki. Mogę dodać żartem, że spotkałem się z uwagami, jakoby komisarz Maciejewski był dla niektórych czytelników denerwujący, szczególnie gdy dochodziło się do fragmentu opisującego, jak mieszka. Odbiorcom skłonnym do porządku zbierało się na wymioty, więc pomyślałem sobie, że tym razem spróbuję stworzyć postać dla nich, specjalnie dla nich. Sam niestety jestem bałaganiarzem, więc komisarz Maciejewski jest mi bardzo bliski…

Mnie z kolei drażni ojciec Gliński, nadmiernie dbający o czystość…
To jest pewnego rodzaju nerwica natręctw. Pamiętajmy, że Gliński jest człowiekiem po ciężkich przejściach, przeszedł załamanie nerwowe. Ma prawo nie być do końca normalny. To dotyczy jego obsesji. Zaś fakt, że Gliński lubi być czysty i schludny, dba, aby wokół niego był porządek, wynika z jego chrześcijańskiego światopoglądu: jeśli świat został stworzony przez Boga jako idealny, najlepszy z możliwych, chrześcijanin powinien o ten porządek dbać i go widzieć. Ojciec doktor Gliński, gdy porządku nie widzi, to go stwarza. Widać to w tym fragmencie, gdy przymierza się do zakupu zegarka i rozmawia z zegarmistrzem na temat tego, że zegarek jest w jakimś sensie odbiciem porządku świata.

Bardziej sugestywny i mówiący o charakterze bohatera był fragment w archiwum, gdy ojciec Gliński brzydził się dotykać akt, na których zapewne grasowały szczury, pozostawiając sierść i kał…
Ma Pan rację. Może dlatego mówię o zegarku, ponieważ dla mnie - jako autora - tamten fragment był dużo ciekawszy w sensie koncepcji. Byłem bardziej z siebie zadowolony, gdy wymyśliłem fragment o zegarze, niż gdy napisałem o szczurach. W każdym razie oba przykłady są z tej samej beczki.

Opisuje Pan obecność agentów tajnych służb bezpieczeństwa w administracji kościelnej. To wszystko fikcja czy może zainspirowały Pana przykłady z życia?
Z głośnej i niewygodnej książki ks. Isakowicza-Zaleskiego "Księża wobec bezpieki" zdaje się wynikać, że dawni agenci SB dostawali się do administracji kościelnej i nierzadko mogą w niej być, nawet na wysokich stanowiskach. Zastrzegam: zdaje się, ponieważ nie można - mówiąc o tym, kto był agentem, kto donosił, kto nie donosił - być w stu procentach pewnym winy wielu osób, w przypadku których dowody mają charakter poszlak, jak chociażby u abpa Wielgusa. To są sprawy domniemane, niegodziwością byłoby mówić: tak jest i kropka!

Natomiast sprawy współpracy z bezpieką bardzo poruszają społeczeństwo. "Oficjum Secretum" pokazuje dość złożony przypadek współpracy z SB na przykładzie głównego bohatera. Nie chcę mówić za dużo, aby nie zdradzić akcji i nie zepsuć przyjemności czytelnikom. Założyłem jednak, że przypadki współpracy z SB nie zawsze dotyczyły szantażu lub korzyści majątkowych oraz tych związanych z karierą zawodową. Możliwe były przypadki gry na dwa fronty, bycia podwójnym agentem, współpracy w celu pewnego rozpoznania. Chciałbym jasno zaznaczyć, że wieloma aferami związanymi z domniemanymi pracownikami SB, jak chociażby akcja z abpem Wielgusem, bardzo się interesowałem. Zapoznałem się z aktami, które były publicznie dostępne i ze zdziwieniem twierdzę, że ja tam żadnej afery nie dostrzegłem. Takie papiery mógł mieć każdy, kto jeździł za granicę. Że ksiądz arcybiskup przeczył ich istnieniu, to zupełnie inna sprawa…

Mam wrażenie, że temat afery z betankami w roli głównej siedział w Pana głowie od wielu lat. Zresztą już kiedyś wspomniał mi Pan o tym…
Była to sprawa na tyle głośna, że trudno o niej zapomnieć z dnia na dzień jak o kolejnym ministrze, który pojawił się i zniknął. W dodatku to była sprawa bez precedensu. Nie było w polskim Kościele czegoś takiego, pokazanego jawnie w świetle kamer. Cała Polska mogła minuta po minucie śledzić przebieg pacyfikacji betanek lub jeśli ktoś woli: eksmisji osób nielegalnie zajmujących nieruchomość należącą do zakonu. Jakkolwiek na to nie spojrzeć w kontekście 2007 roku, który był pełen afer, medialnych sensacji, przetasowań politycznych, próbując myśleć o tym symbolicznie, wyobraziłem sobie wręcz stan milenijny. W średniowieczu uważano, że życie polityczne, społeczne, religijne doszło już do takiego kresu zła, zaczynały się dziać tak niepokojące rzeczy, jakby na ziemi pojawił się już antychryst. Jest to moment, gdy świat musi się skończyć, bo Bóg dalej nie pozwoli na takie historie. Jestem daleki od apokaliptycznego myślenia, ale symbolicznie rzeczywiście zaobserwować można zmierzch państwa, straszenie ludzi, że jeśli nic się nie zrobi, dawni agencji przejmą władzę, herezję w łonie polskiego Kościoła - fundamentu chrześcijaństwa. W kraju Jana Pawła II taka historia aż się prosi o spisanie, dlatego tak mnie interesowała. Ciekawy był sposób, w jaki siostra przełożona i były franciszkanin przejęli władzę nad duszami wielu zakonnic.

W takim razie pozwolę sobie podsunąć Panu temat na kolejną książkę: o obrońcach krzyża…
Zgadł Pan, ponieważ ten wątek pojawi się w kolejnej odsłonie "Officium Secretum". Z całą pewnością będzie to książka o tyle inna, że jeśli tutaj zabawiłem się trochę w "Imię róży", to w następnej chciałbym poeksperymentować może z… Danem Brownem. Na pewno będzie to kolejne śledztwo ojca doktora Glińskiego, ale już nie lubelskie. W przeciwieństwie do komisarza Maciejewskiego, ojciec Gliński jest postacią przeznaczoną do poruszania się po świecie. Będzie to powieść rozgrywająca się w 2010 roku, gdy krajem wstrząsnęła katastrofa smoleńska, a potem wynikająca z tego sprawa obrony krzyża. Katastrofa smoleńska przyspieszyła również planowanie mojej kolejnej książki, tym razem o komisarzu Maciejewskim, która będzie dotyczyła przedwojennej katastrofy lotniczej. Jednak najważniejsze jest dla mnie kolejne "Officium". Nie chciałbym się ograniczać, zamykać, być postrzeganym wyłącznie jako ten facet od lubelskiego komisarza Maciejewskiego.

Jednym zdaniem pragnie Pan uniknąć zaszufladkowania… A może komisarz Maciejewski znudził się Panu?
Ależ skąd! Bardzo go lubię, jest to postać, którą znam i długo z nią obcuję, więc pisanie o komisarzu Maciejewskim jest znacznie łatwiejsze dla mnie niż tworzenie przygód ojca Glińskiego. Nie będąc osobą duchowną, trudno jest wejść w specyfikę Kościoła. Nie znaczy to, że duchowny nie jest takim samym człowiekiem jak inni, ale ze względu na powołanie, musi myśleć innymi kategoriami, reagować inaczej.

W jakim celu stworzył Pan akta Kościuszki czy Traugutta, uważanych za polskich bohaterów, a w książce ukazanych jako tajni agenci?
Jak Pan się zapewne domyśla, to jest przejaskrawienie sytuacji związanej z dobrze nam znanymi oskarżeniami rzucanymi przez polityków czy media. Jeżeli w dzisiejszej Polsce na podstawie czegokolwiek można podgrzać atmosferę, rzucić podejrzenie na każdą osobę, która miała szansę - lecz wcale nie musiała - współpracować z bezpieką, chciałem pokazać na podstawie akt polskich bohaterów, jak głupi i szkodliwy może być to mechanizm. Przypomnijmy, że Józef Piłsudski w takim „najszerszym” poglądzie ukazywany jako polski bohater narodowy, w niektórych środowiskach uważany jest za agenta wywiadu niemieckiego, japońskiego i Bóg wie jakiego jeszcze…

Ta nasza polska skłonność do widzenia wszędzie agentów ma długą tradycję. Właśnie tę tradycję chciałem w sposób przejaskrawiony pokazać, aby wraz z czytelnikiem zastanowić się, jakie to jest niszczące.

A Hoene-Wroński to przypadkowa zbieżność nazwisk? Czy może przodek?
Żałuję, ale to nie przodek. To postać historyczna, obracająca się w kręgach XIX-wiecznej emigracji paryskiej. Bardziej dopatrywałbym się autotematycznego żartu w tym, że Stawek (jeden z bohaterów powieści, dziennikarz "Kuriera Lubelskiego" - red.) czyta w gazecie o nowej książce o komisarzu Maciejewskim. Faktycznie tego dnia, gdy powieściowy Stawek robił sobie przegląd prasy, w realnym świecie ukazała się informacja o moim pierwszym kryminale retro.

Czy Pana bohaterowie są więc realnymi osobami, występującymi pod zmienionymi personaliami?
W części tak. Pierwowzór Stawka już nie pracuje w „Kurierze Lubelskim”, ale pracował. Pierwowzór Magdy Boziak, „Bozi”, to jedna z moich ulubionych dziennikarek „Dziennika Wschodniego”.

Media zostały jednak określone przez Pana w niezbyt pozytywnym świetle. Prowokacje, napędzanie czytelności „kaczkami” dziennikarskimi…
Ja bym się z Panem nie zgodził. Media zostały pokazane dość realistycznie, ale proszę zauważyć, że przynajmniej niektórzy dziennikarze, tacy jak książkowi Stawek i Bozia, są świetnymi profesjonalistami. To są tacy dziennikarze, których życzyłbym każdemu regionalnemu dziennikowi. Nie mając pełnych informacji, całkiem sprawnie zbierają się za rozpoznanie ojca Glińskiego i co ważne, niezmiernie im na tym zależy.

Chciał więc Pan złożyć hołd rzetelnym dziennikarzom przy narastającej, niepokojącej liczbie pismaków zza biurka?
Dokładnie. Dziennikarz jest to zawód obecnie mający dużo niższe notowania niż kiedyś. Wiadomo dlaczego. Wiele informacji dziennikarskich jest mniej lub bardziej sponsorowanych. Newsy nastawione są nie na rzetelne informowanie, a na stworzenie wydarzenia. Jednak dziennikarze, którym rzeczywiście zależy na tym zawodzie, wciąż żyją.

Poruszę sprawę polityczną. Czy partia Brona, ukazana w książce, ma swój pierwowzór?
Oczywiście wydarzenia polityczne opisane w książce mają swoje realne pierwowzory. Zostały jednak okryte maską: nie piszę o partii istniejącej, tylko o partii Brona. Częściowo dlatego, że tu nie opisuje rzeczywistych wydarzeń, ale wydarzenia prawdopodobne i typowe dla polskiego stylu uprawiania polityki. Zaś to, że wziąłem pod lupę partię najbardziej populistyczną, wynika z mojego buntu estetycznego, sprzeciwu wobec tego, co w polityce uważam za najgroźniejsze i najbardziej brzydkie. Mówiąc językiem przedwojennym: przed wojną ludzi, którzy przychodzili do Pana do domu, dzieliłby Pan na tych, których zaprasza się do salonu i tych, których trzyma się w przedpokoju. A wielu polityków to ludzie, których do salonu bym nie wpuścił.

Nie kusiło Pana, żeby wstawić w książce anegdotę polityczną związaną z głową świni?
(Śmiech) Nie można mieć wszystkiego.

Dziękuje za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.
Dziękuję bardzo.

Oficjalna strona autora:
http://www.marcinwronski.art.pl

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto