Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tadeusz Kwinta: "Nigdy w życiu nie nudziłem się na scenie"

Redakcja
Tadeusz Kwinta
Tadeusz Kwinta mat. ze zbiorów artysty
Z wybitnym aktorem Tadeuszem Kwinta rozmawiałem m.in. o Piwnicy pod Baranami, cenzurze w czasach PRL, kultowych programach pt. "Przybysze z Matplanety” i "Po prostu muzyka", monodramie "Mały Książe", wykładzie o słowie k.....

"Duch Piwnicy pod Baranami pozostaje bez zmian"

Adam Sęczkowski: Powróćmy pamięcią do 1956r. i zróbmy sobie sprint do roku 2017. Jak bardzo zmieniały się wartości, pomysły i cele artystów związanych z "Piwnicą pod Baranami"?
Tadeusz Kwinta: Dzisiejszą "Piwnicę pod Baranami" nazywam prywatnie Opus 4, bo tak mniej więcej zmieniają się pokolenia. Co kilka lat automatycznie jak gdyby troszkę zmienia się jej charakter. Gdy rozpoczynaliśmy w roku 1956 była nas mała garstka. Piwnica powstała z chęci bycia ze sobą młodych ludzi, którzy byli pełni fantazji, nadziei i przekory wobec tego co nas otaczało, a więc szarej, burej, ponurej rzeczywistości. Szukaliśmy swojego świata, chcieliśmy doświadczyć czegoś co się nazywało emigracją wewnętrzną. Byliśmy grupą przeróżnych ludzi, bo oprócz studentów Wyższej Szkoły Teatralnej byli także malarze, historycy sztuki, prawnicy, architekci. Nazwiska wielu z nich trafiły potem do encyklopedii jak np.: Krzysztof Penderecki, Bronisław Chromy, Mariusz Chwedczuk, Kazimierz Wiśniak, Jerzy Vetulani czy Krzysztof Zrałek. Okazało się, że to co w nich już wtedy drzemało stało się wartością uznawaną nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Uprzątnęliśmy węgiel z brudnej piwnicy, którą nam pozwolono zajmować i przychodziliśmy do tego miejsca. Przynosiliśmy swoje wiersze, żarty muzyczne, humoreski. Spotykaliśmy się przy kominku, przy świecach, bo nie było tam wtedy elektryczności i w ten sposób spędzaliśmy nasz młodzieńczy czas. Ilu nas wtedy było? Na pewno byli: Wiesław Dymny, Krzysztof Litwin, Basia Nawratowicz, Kika Lelicińska, Joanna Olczakówna, Janina Garycka, Rajmund Jarosz, Ryszard Fischbach, ja i jeszcze trochę "szalonych przyjaciół". Z czasem narodził się pierwszy program "Piwnicy pod Baranami" pod tytułem: "Polska stajnia narodowa". Ten kabaret bawił przede wszystkim nas i powiększające się grono naszych przyjaciół. Dziś myśląc o kabarecie mamy skojarzenia takie jak: showbiznes, wielka widownia, występy w całym kraju, kariera, drogie bilety, i duże pieniądze. My występowaliśmy za darmo, najwyżej po programie składaliśmy się wszyscy na wspólne wino. To zupełnie inna rzeczywistość. Ta niewielka ilość osób w kabarecie dawała każdemu z wykonawców możliwość pełnego zaprezentowania się. Proszę sobie wyobrazić, że te 6-7 osób, wypełniało swoimi tekstami, i tak zwanymi numerami 1,5-2 godzinne przedstawienie. Było bardzo dużo zabawy słowem, językiem, gry skojarzeń, używania aluzji i podtekstów. Wprowadzaliśmy poezję, której nie było w ówczesnych oficjalnych występach estradowych. Wykorzystywaliśmy także autentyczne teksty np. wpisy do tzw. książki skarg i zażaleń, raporty milicyjne, przedwojenne reklamy różnych produktów czy fragmenty autentycznych, aktualnych przemówień, jak np.: Dmitrija Szepiłowa, ze zjazdu KPZR w sprawie wyższości socrealizmu nad zgniłą sztuką Zachodu. Dowcip polegał na tym jak to powiedzieć i jak to ludzie odbierali. Pamiętajmy, że była bardzo ostra cenzura. Byliśmy inwigilowani przez władze, ale mieliśmy swój klucz, którego używaliśmy do rozmów z widzami. Najczęściej Ci, którzy nas inwigilowali nie rozumieli naszych dygresji więc nie mogli się do niczego przyczepić. Pamiętam jednak, że kiedyś gdy cytowałem wspomnianego Szepiłowa, a na widowni była grupa radzieckich oficjeli, nagle ktoś zaczął pukać w okno i krzyczał: "wpuście nas, bo mamy tutaj grupę Węgrów". A było to w pamiętnym 56-tym roku. Wtedy oficjele w popłochu, ze strachem wyszli z Piwnicy, bo wyglądało to na ogromną prowokację, która nie wiadomo jak by się skończyła. W tamtych czasach bawiliśmy się przede wszystkim słowem, a piosenka była swego rodzaju dodatkiem, żartem, pastiszem. Tak było, aż do chwili kiedy w "Piwnicy pod Baranami" pojawili się muzycy z prawdziwego zdarzenia. Dotychczas muzykę pisał Krzysztof Litwin czy Janek Guntner, a w zasadzie każdy mógł napisać jakąś melodię. Gdy pojawił się Zygmunt Konieczny, zaczęliśmy inaczej traktować piosenkę. On zaczął komponować muzykę do poezji Baczyńskiego, Tuwima czy Burnsa. Z początku nawet wielu krytyków miało do nas pretensje, że nie można poezji traktować jako tekstu piosenki. Otóż można jeśli robi się to z talentem. Potem śpiewała u nas m.in. Ewa Demarczyk i to też sprawiło, że piosenka w "Piwnicy pod Baranami" nabrała innej rangi. Pamiętam jak pewnego dnia Piotr Skrzynecki wyjechał do Paryża, każdy z nas też miał swoje zajęcie i okazało się, że ze sporego już zespołu jest tylko garstka ludzi i nie miał kto poprowadzić kabaretu. Jurek Vetulani wymyślił wtedy pojęcie Rewii Piosenek i ją poprowadził. Mieliśmy tak dużo materiału śpiewanego, że to wykorzystaliśmy. Rewia trwała jakiś czas, do przyjazdu Piotra, który poczuł się trochę zaniepokojony, że tutaj wyrasta jakaś konkurencyjna działalność (śmiech). Mijają lata, jedni ludzie odchodzą, drudzy przychodzą, ale na widowni podczas występów "Piwnicy pod Baranami" praktycznie nie ma pustych miejsc. To jest trochę jak z piaskiem nad morzem. Przychodzi fala, zalewa ten piasek, ale za chwilę ponownie odsłania nowe drobinki. Dziś wśród nas, w zespole jest masa utalentowanych ludzi z wykształceniem muzycznym, wykonawców i kompozytorów, co sprawia, że prezentujemy bardziej program poetycko-muzyczny niż tekstowy. Duch "Piwnicy pod Baranami" pozostaje jednak bez zmian. My nadal czujemy to cudowne szaleństwo i mamy w pamięci uśmiech Piotra Skrzyneckiego.

"Piotr Skrzynecki był reżyserem swojego życia"

Skoro wywołaliśmy osobę Piotra Skrzyneckiego to Filip Bajon powiedział, że był dla niego największym intelektualistą polskim swoich czasów, Jan Kanty Pawluśkiewicz określił go mianem "Cygańskiego geniusza". Jak twórcę i legendę "Piwnicy Pod Baranami" określi Tadeusz Kwinta?
- To był dla mnie wspaniały, wolny człowiek. Nigdy nie zapomnę takiego wieczoru, kiedy po występie szliśmy późną nocą po Krakowie, usiedliśmy na schodkach pod ratuszem i po kilku chwilach zadumy Piotr powiedział: "Życie trzeba sobie reżyserować." Te słowa chodzą za mną już 61 lat. On był reżyserem swojego życia. Na dobrą sprawę nie przywiązywał się do niczego; ani do ubrań, ani do pieniędzy. Kiedy dostawał jakieś wynagrodzenie za napisane przez siebie artykuły, szedł na Rynek w Krakowie i ludziom stawiał napoje te mniej lub bardziej wyskokowe. To wszystko służyło reżyserowaniu chwil szczęśliwych. Moje drugie spojrzenie na Piotra Skrzyneckiego jest już związane stricte z pracą. Był człowiekiem, który nie pokazywał jak należy grać daną rolę, nie dawał wprost uwag, ale który przez swoją reakcję, swoje zachowanie, przez spojrzenie, uśmiech, albo brak uśmiechu potrafił sterować tym, co się dzieje wokół. Był to człowiek niezwykle oczytany. Wolne chwile między jedną, a drugą zabawą poświęcał literaturze i filozofii. Wydaje mi się, że Piotr Skrzynecki niepostrzeżenie wprowadził do materii scenicznej, do kabaretu wiele pomysłów, podejścia do tekstów, których wcześniej nie było.

"Żona jest bezlitosnym krytykiem, ale jednak życzliwym i sprawiedliwym"

Pańska żona wyrasta z tego samego środowiska i zawsze uczestniczyła w życiu artystycznym. Czy jest pierwszym sędzią Pana twórczości?
- W zeszłym roku obchodziliśmy właśnie 50-tą rocznicę małżeństwa. Żona jest bezlitosnym krytykiem, ale jednak życzliwym i sprawiedliwym. Wspaniałe jest to, że mamy wspólny klucz pojęciowy. Uczestniczyliśmy razem w tylu przeróżnych wydarzeniach, że pozwoliło to nam wypracować uproszczony sposób porozumiewania się.

"Nigdy w życiu nie nudziłem się na scenie"

Czy ma Pan swojego mentora? Jeśli tak to na kim się Pan wzorował?
- Nie mam takiej osoby. Dzięki temu, że "zapalam się" do każdego nowego pomysłu nigdy w życiu nie nudziłem się na scenie. Ludzie mówią: jak można zagrać kilkadziesiąt czy kilkaset razy tę samą rolę? Ja odpowiadam: Można, bo każdy wieczór jest inny. Jeżeli wychodzi się od emocji, od treści to widz też to czuje. Uwielbiam grać monodram, gdyż ode mnie na scenie zależy wszystko. Świetnie dogaduję się z autorem, reżyserem i wykonawcą, bo to jest ten sam człowiek czyli ja (śmiech). Wracając do jakiś wzorców to przyznam Panu, że cierpię widząc popularność beztalencia. W dzisiejszych czasach zdarza się to bardzo często. Dość łatwo jest znaleźć się amatorom przed kamerą grając w jakimś filmie. Jest mi przykro, bo to obraża nie tylko moją inteligencję i wrażliwość, ale także poczucie artystycznej sprawiedliwości. Natomiast kiedy widzę znakomitego artystę to nigdy w życiu nie byłem zazdrosny o jego pomysł na grę aktorską. Wołam wtedy najczęściej żonę i mówię: "jak on wpadł na to, ze można tak zagrać w tej scenie?" Jest to dla mnie fascynujące i staram się przyjrzeć bliżej tej postaci. Odpowiadając zatem na Pańskie pytanie to w tej sekundzie właśnie ten artysta jest dla mnie mentorem.

"We Francji w dzień m.in. jeździłem koparką, a wieczorami przygotowywałem monodram pt. "Mały Książe"."

Myślę, że mało kto wie, że w drugiej połowie życia praktycznie z dnia na dzień odszedł Pan ze stanowiska dyrektora artystycznego Teatru Bagatela, wyjechał do Francji, jeździł koparką i spychaczem, aby budować domy. Skąd taka szalona decyzja?
- Zostałem dyrektorem artystycznym Teatru Bagatela w 1986 roku. Według mnie to były najgorsze czasy w naszym kraju. Przeżyłem przełom polityczny i ten straszny chaos m.in. w kulturze. Były zamykane teatry, pomysły władz na wprowadzanie kategorii teatrów. Wydaje mi się, że w tym czasie osiągnąłem bardzo dużo. W wielu teatrach, które się uchowały zmniejszano widownię poprzez poszerzanie proscenium. Ja w tym czasie otworzyłem dodatkową Małą Scenę na 150 miejsc, oraz scenę na kolejne 100 miejsc na efektownych schodach w foyer teatru i miałem 99% obłożenia na wszystkich trzech scenach. Założenie było dość proste, a mianowicie, że w czasach kiedy ludzie "podpierają się" zapraszanymi gośćmi ja zastosowałem starą metodę którą mnie nauczyli profesorowie. Polegała ona na tym, że dyrektor teatru powinien być wychowawcą, powinien kształtować swój zespół i to chyba mi się udawało. A czemu rezygnacja z tej pracy? Jest takie przysłowie: "jeszcze się taki nie urodził co by wszystkim dogodził". To jest takie nasze polskie "piekiełko". W tych trudnych dla teatru czasach chciałem opierać się na swoich aktorach, opierać się na dobrej literaturze i zapraszać dobrych, sprawdzonych reżyserów. To się przez pewien czas udawało. Niestety potem ciężko było prowadzić teatr kiedy musiało się rok wcześniej przedłożyć repertuar do Komitetu Dzielnicowego, do Komitetu Krakowskiego, do Komitetu Wojewódzkiego i Rady Kultury Miasta Krakowa. Cztery ośrodki polityczno-partyjne decydowały co mogę, a czego nie mogę wystawiać w teatrze. Przydzielono mi też wtedy współpracownika po linii partyjnej, który bardziej zajmował się alkoholem niż interesami teatru. Natomiast miał on wsparcie Komitetu i np. w imię swojego interesu, poza moimi plecami angażował ludzi, których nie chciałem. Ich jedyną zaletą były koneksje rodzinne z różnymi kierownikami władz partyjnych czy miejskich. W pewnym momencie gdy zobaczyłem, że cała egzekutywa POP PZPR przeniosła się do "Solidarności" obejmując w niej nowe stanowiska to ręce mi opadły. Stwierdziłem, że szkoda mojego życia, bo jestem jeszcze młody i mam wiele pomysłów na samego siebie. Któregoś dnia zrobiono zebranie i chciano poza moimi plecami przemianować Teatr Bagatela na teatr dziecięcy. Zanim zaczęły się obrady poprosiłem o możliwość przedstawienia treści pisma, z którym wybierałem się do Prezydenta Miasta Krakowa. Zaczynało się ono od słów: "Szanowny Panie Prezydencie! Skreślam Pana z listy moich pracodawców. Proszę o rozwiązanie umowy w trybie natychmiastowym." Nie mając żadnych planów na przyszłość i wiedząc, że mój kolega wybiera się do Francji wraz z brygadą remontową, zabrałem się razem z nimi. Pojechaliśmy "maluchem" do Montpellier. Spędziłem tam miesiąc budując przez ten czas dwa domy. W dzień m.in. jeździłem koparką, a wieczorami przygotowywałem monodram pt. "Mały Książe". Potem miałem premierę na scenie w Londynie, a po przyjeździe do Polski na ulicy spotkałem Jana Prochyrę, który zaproponował mi angaż do prowadzonego przez siebie Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Okazało się, że zostałem w nim do emerytury i mimo zmiany kilku kolejnych dyrektorów do dziś współpracuję z tą sceną.

"Reakcja widzów wpływa na moją interpretację"

Obecnie także w "Piwnicy Pod Baranami" prezentuje Pan swoją autorską wersję sceniczną "Małego Księcia". W powieści lis mówi do Małego Księcia "ludzie mają zbyt mało czasu, aby cokolwiek poznać. Kupują w sklepach rzeczy gotowe. A ponieważ nie ma magazynów z przyjaciółmi, więc ludzie nie mają przyjaciół." Co Pan sądzi o tym stwierdzeniu?
- To jest wspaniałe spostrzeżenie Exupery'ego. "Mały Książe" jest dla mnie jedną z tych propozycji z literatury, która "mądrzeje" w miarę tego jak my zdobywamy doświadczenie. Wracając do niej po latach, dostrzegamy ileż jest w niej zawartych głębokich spostrzeżeń. Wiele z nich nie traci aktualności mimo upływu lat, zmian społecznościowych itp. Według mnie "Mały Książe" to zapis autentycznego przeżycia, stanu ducha i wyobraźni autora w sytuacji ekstremalnego zagrożenia. Kiedy na skutek awarii silnika musiał lądować na pustyni, o tysiące mil od terenów zamieszkałych, z zapasem wody zaledwie na osiem dni, nie załamał się. Zabrał się do niesłychanie trudnej naprawy, znajdując jedyne oparcie w swej wyobraźni, marzeniach i w wymyślonym właśnie wtedy Małym Księciu. W związku z tym jest to dla mnie spektakl dla dorosłych, który mogą oglądać również dzieci. Monodram daje tę cudowną okazję, że się nie gra dla widowni czy wobec widowni, ale po prostu rozmawia się z publicznością. Ja zawsze proszę oświetleniowców, aby dali mi trochę światła na publiczność, abym widział ludzi, przed którymi występuję. Muszę widzieć ich oczy, mieć kontakt z każdym widzem indywidualnie, jak w prywatnej rozmowie. Ich reakcja wpływa na moją interpretację. To takie cudowne sprzężenie zwrotne. Dlatego scena mnie nigdy nie znudzi.

Wypowiadał Pan dwuznacznie śmieszne hasła z "Encyklopedii Staropolskiej" Aleksandra Brücknera. Może Pan jakieś najbardziej wyszukane przytoczyć?
- Pamiętam, że był taki numer, który wymyślił Piotr Skrzynecki, że wbiegałem kilkukrotnie na scenę i mówiłem takie proste słowa jak matka, macierz, mać czy np. zamtuz, ale co to znaczy nie będę teraz tłumaczył (śmiech). To jest przykład na to, że nawet hasła z encyklopedii podane w odpowiednim kontekście i interpretacji mogą być przemożnie śmieszne. Kiedyś prezentowałem listy adiutanta Napoleona, czy zapis seansu spirytystycznego u pani Fay, one także wzbudzały ogromne rozbawienie i zainteresowanie.

"Coraz więcej ludzi dookoła nie potrafi bez słowa k..... wyrazić swych myśli, uczuć i emocji"

Pamiętam też popularny w serwisie YouTube wykład o słowie k....
- (śmiech). Dawniej wulgarnym dziś wielofunkcyjnym? Chodzi o rzekomy fragment wykładu prof. Miodka. Kiedyś na to przypadkowo trafiłem i do tego stopnia spodobał mi się, że czasem prezentuję go w swojej interpretacji. Wydaje mi się, że zabawa polega na pomyśle. Coraz częściej ludzie nie szanują języka polskiego, nikt ludzi nie uczy jak poprawnie mówić w naszym języku. Nasze wypowiedzi stają się coraz bardziej skrótowe, bo przecież często zamiast: "na razie" słyszymy "nara" czy zamiast "do zobaczenia" ludzie mówią "do zo". W pewnym momencie może się okazać, że w zasadzie jednym słowem można załatwić całą wypowiedź. Właściwie już się tak dzieje. Coraz więcej ludzi dookoła nie potrafi bez tego słowa wyrazić swych myśli, uczuć i emocji. Postanowiłem więc to zilustrować. Wpadłem na pomysł, żeby zagrać wiele stanów emocjonalnych używając właśnie tego "magicznego" słowa.

W "Kolędzie z prezentami" śpiewa Pan: "już znikłeś nam Jezu za górą prezentów". Święta Bożego Narodzenia kojarzą się przede wszystkim z prezentami, świętym Mikołajem, choinką, suto zastawionym stołem czy z mile spędzonym czasem z najbliższą rodziną, ale coraz mniej osób postrzega Boże Narodzenie w kategoriach religijnych. Jaka jest recepta na przypomnienie co tak naprawdę jest sensem tych Świąt?
- Bardzo lubię tę kolędę. Wydaje mi się, że tutaj Elżbieta Kuryło zwróciła uwagę na bardzo ważną rzecz i to nie tylko dla ludzi wierzących, którzy w pewnym momencie tak się zagubili, że przestali dostrzegać istoty Świąt Bożego Narodzenia. Przeszli w taką zwyczajową okazję, aby się najeść, nakupować sobie nowych rzeczy, "wybyczyć się" na kanapie. Jak to zmienić? Myślę, że największa tutaj jest rola Kościoła, który powinien mniej zajmować się polityką, a bardziej katechizacją. Idę w góry i znakomicie rozumiem się z Panem Bogiem, ale niestety z Jego obsługą naziemną niestety nie. Co my artyści możemy z tym zrobić? Chociażby zaśpiewać taką kolędę i liczyć, że choć kilka osób uświadomi sobie, że za wielką górą prezentów skryliśmy Jezuska. Wigilia i Boże Narodzenie to przecież czas kiedy powinniśmy świętować narodzenie Pana i to On powinien być dla nas w centrum uwagi.

"Wcześnie wszedłem do świata teatru"

Na początku aktorstwo nie przynosiło Panu profitów. Nie myślał Pan wtedy, aby się wycofać i spróbować szczęścia w innym zawodzie?
- To tak dziwnie się ułożyło, że aktorstwo do dzisiaj nie przyniosło mi profitów (śmiech). Moi koledzy, którzy zajęli się tzw. "estradówką", chałturami od dawna mają piękne wille z basenami. Kiedy byłem w Teatrze Komedia w Warszawie dziwiłem się, że nikt mi nie przeszkadza w graniu wielu znaczących ról. Większość rozmów toczyła się o pieniądzach czyli kto co sobie kupił, jakie ma zabezpieczenia, czy ma sejf itp. Wtedy to zorientowałem się, że oni byli szczęśliwi, że ja gram na scenie, bo oni w tym czasie mogli robić pieniądze gdzie indziej. Takim śmiesznym przykładem do czego może dojść jest autentyczna moja przygoda w spektaklu pt. "Siódme – mniej kradnij". W pewnym momencie miałem zaśpiewać boogie więc wskakuję na stół… patrzę na orkiestrę i co widzę? … trzydzieści par przerażonych oczu. Muzycy patrzyli po sobie nawzajem i czekali, aż ktoś zagra pierwszy ton. Tylko perkusista z całego zespołu znał melodię. Nikt nie zaczął grać, a ja musiałem zaśpiewać a capella. Okazało się, że wszyscy etatowi muzycy przysłali za siebie zastępstwo, bo w tym dniu akurat grali za duże pieniądze na chałturach. Dość wcześnie wszedłem do świata teatru. Jako dziecko znalazłem się wśród zawodowców w Teatrze Młodego Widza w Krakowie prowadzonym przez Marię Biliżankę. Dostałem główną rolę w "Samotnym Białym Żaglu" mając dookoła siebie profesjonalistów. Tam spędziłem czas aż do 1956r. gdzie zaczęliśmy przygotowania do sztuki "Timur i jego drużyna". Nie doszło to do skutku, bo stały się dwie rzeczy. Rok 1956r. przyniósł zmiany, a więc sztuka radziecka nie mogła być wystawiana. Druga rzecz to sprzeciw Szkoły Teatralnej, aby studenci występowali w teatrach argumentując to tym, że to wypacza charakter młodego człowieka. Zamieniłem więc Teatr Młodego Widza na szkołę i Piwnicę Pod Baranami. Potem dostałem się do Teatru Ludowego prowadzonego przez Krystynę Skuszankę i te wspomnienia też są dla mnie bezcenne. Nawet przez chwilę nie żałowałem, że znalazłem się w miejscu, gdzie nie chciałem. Składałem papiery na architekturę. Wyobrażałem sobie, że będę w stanie pogodzić obie moje pasje. Kiedy startowałem do szkoły zrobiono taki eksperyment, że nie było zwykłego egzaminu, a przepuszczono grupę 270 osób, która przez chyba dwa tygodnie uczestniczyła w zajęciach, które będą w toku studiów. Dostawało się zaliczenia z tych przedmiotów i wtedy miało się okazać kto nadaje się na te studia. W wyniku tej selekcji zostało nas 15 osób, a szkołę teatralną skończyło nas 13-tu. Do dziś pamiętam, że mieliśmy 56 godzin tygodniowo obowiązkowych zajęć, a przecież po nich trzeba było nauczyć się tekstów, przećwiczyć role. Moi koledzy z politechniki mówili, że te 56 godzin to bardzo dużo w porównaniu do ich toku nauczania. Praktycznie spędzało się całe dnie w szkole. A mimo to udawało się nam nawet być na bieżąco w literaturze, która po 1956 roku ukazała się masowo. Cała literatura dotychczas zabroniona pojawiła się w tłumaczeniach w Polsce. My o tym dyskutowaliśmy, czytało się po parę książek dziennie. Może wtedy szybciej się żyło? Czasem troszkę mi żal tej architektury, ale lubimy z żoną oglądać programy o budowie domów, o aranżacji wnętrz itp. Po architekcie zostają trwałe rzeczy, a po aktorze jedynie ulotne recenzje, czasem rejestracje, które są jedynie drobnym ułamkiem naszego dorobku artystycznego. Całą masę rzeczy robiłem kiedy jeszcze nie było telewizji i tego już nikt nie zobaczy.

"Przybysze z Matplanety" i "Po prostu muzyka"

Wiele osób pamięta Pana chociażby z programu "Przybysze z Matplanety" czy "Po prostu muzyka".
- Tak, zgadza się. Moja wnuczka, córka mojej córki, a więc nie ma mojego nazwiska chodziła do szkoły muzycznej. Kiedy byłem kiedyś na jej koncercie to nauczycielka zapytała: kim ten pan jest dla ciebie, że przyszedł na twój występ? Jak wnuczka powiedziała, że jestem jej dziadkiem to nauczycielka poprosiła, aby przekazała mi, że to właśnie przeze mnie została nauczycielką muzyki, bo w dzieciństwie zafascynowały ją moje programy.

Osobiście żałuję, że w dzisiejszych czasach programy edukacyjne są na zupełnie innym, dużo niższym poziomie. Jak Pan uważa czym jest to spowodowane i czy można temu zaradzić?
- Nikomu się nie chce, nie ma na to czasu i wszystko przelicza się na pieniądze. Ja proponowałem po tamtym cyklu "Po prostu muzyka" kontynuację programu, ale nie spotkało się to z akceptacją. "Młode wilki" weszły do telewizji i uznały, że Ci starzy już się nie nadają do tworzenia programów i oni pokażą jak się robi telewizję. Jak sobie pomyślę co można by zrobić dzisiaj przy tej technice to aż wyobraźni mi czasem nie starcza. Pamiętam, że my nad programem, który trwał 40 minut pracowaliśmy tydzień. To była żmudna praca. Dziś nikomu by się to nie chciało. Prościej jest napisać pytania do quizu. Pan redaktor sam je napisze, przeczyta, zaprosi za darmo rodzinę, która w okienku pokaże twarze, a on sam weźmie pieniądze za odcinek.

Nawiązując do Pana najbardziej znanej roli w filmie. "Wiosna Panie sierżancie" nie mogę powiedzieć, ale mogę powiedzieć wiosna Panie milicjancie Brożyna. Jakie są Pańskie wiosenne plany?
- (Śmiech). Za oknem mam kawałek działki, którą sam uprawiam, bo nikt z sąsiadów nie chciał. Posadziłem tutaj bzy i czekam, aż ich pąki już za chwilę wybuchną. Mam drewniany domek w górach, w którym od czterdziestu lat uwielbiam spędzać wolne chwile. Nad starymi grabami widzę kawałek Dunajca. To jest miejsce, w którym najlepiej się czuję. Nie mogę się doczekać aż tam pojadę, odkręcę wodę po okresie zimowym i spędzę tam kilka dni aby pooddychać świeżym powietrzem i podłubać troszkę w ziemi.

Czego mogę życzyć na zakończenie naszej rozmowy?
- Na pewno życzyłbym sobie sprawności fizycznej, psychicznej i umysłowej. Na razie nie narzekam i oby tak było jak najdłużej. Przeczytałem gdzieś, że te telomery, które wyznaczają długość życia są zaprojektowane na 120 lat, jeśli ich sobie sami nie zepsujemy w różny sposób oczywiście. Skoro zatem jest taka możliwość to chciałbym przymierzać się do tego wieku i ze sprawnością, do ostatnich chwil móc korzystać z piękna naszego świata.

Dziękuję za przemiłą rozmowę.
- Ja także dziękuję. Poruszył Pan kilka strun, które ożywiły moje wspomnienia. Jestem Panu za to wdzięczny i życzę samych pięknych chwil.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto