Był to koncert na tyle niezwykły, że ubogie pióro dziennikarki zajmującej się głównie alternatywą może co najwyżej wykonać kilka pełnych zakłopotania manewrów, powołując się na obycie i estetyczną otwartość.
Rzecz jest o tyle skomplikowana, że w Polsce The Necks z nową płytą jeszcze nie grali - a grać zamierzają, i to wcale niebawem, bo 9 listopada w Klubie Żak w Gdańsku, a dzień później w Planie B w w Warszawie. Informacje o trasie znajdziecie
http://www.thenecks.com/tourdatesMogłabym zechcieć więc przedstawiać, zachęcać, tłumaczyć, problem jednak w tym, że szufladka gatunkowa, w którą The Necks zostali wrzuceni, nie do końca mnie przekonuje - nie mówiąc już o tym, że ze znalezieniem jakiejś innej, lepszej, również mam problem. Powiedziałabym jednak, że o ile eksperymentalny jazz to trochę za duże wychylenie, to już łącząc te kategorie z nową klasyką można doszukać się jakichś przekonujących skojarzeń.
Tak czy inaczej, rzecz miała formę dwóch aktów - w pierwszym akcie dostaliśmy czterdziestominutową kompozycję, która zaczęła się w bardzo Satiowski sposób, minimalizmem zapętlonym i niepokojącym, do którego dopiero za chwil kilka, nieśpiesznie, dołączyły perkusja i kontrabas. Fenomenalnie patrzyło się na pełnych skupienia muzyków, którzy w ciszy powoli wyjmowali z sakw smyczki i pałeczki, potem znów je odkładali, szukając sobie momentu, w którym najlepiej byłoby zacząć grać swoje. A później rzecz nabrała kolorów i rozrosła się niesamowicie - The Necks pojechali z nami w nie lada podróż, w której najważniejszą rolę grały inteligentna repetycja i łączenie prostych elementów w misterną całość. Co istotne, wszystko działo się niezwykle płynnie, a motoryka i koncepcja tego koncertu była bardzo spójna, dzięki czemu moment kulminacyjny wydawał się na końcu czymś zarówno oczywistym, jak i zaskakującym i przejmującym.
Druga część koncertu, kompozycja trwająca, a co tam, pięćdziesiąt minut tym razem, nastąpiła po przerwie na papierosa. Rzecz mniej więcej można ująć w ten sam, mocno abstrakcyjny opis - zaczęło się jednak od kontrabasu, a koniec nie był już po prostu kulminacją, nawarstwieniem emocji i dźwięków w maksymalnie natężonej formie, ale raczej pełnym poszukiwań i odkryć dążeniem do konkluzji, improwizowanej z resztą z dużym wyczuciem, i zakończonym bardzo długim, skrajnie minimalistycznym popisem pianisty, któremu kroku dotrzymywał perkusista.
The Necks to faktycznie niezwykłe zjawisko. To muzyka do medytacji, wymagająca wielkie skupienia, ale też łatwo odciągająca słuchacza od banałów. Domyślam się, że na ich koncertach wszystko może się zdarzyć i te dwa instrumentalne monumenty zaprezentowane w Lublanie i entuzjastycznie przyjęte przez bardzo skupioną publiczność, mogą się przekształcić w coś zupełnie innego w Polsce. Ważne, żeby to przeżyć.
A tymczasem, skoro już o fajnych miejsach - zapraszam do obejrzenia strony
http://www.kinosiska.si/enDołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?