Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tomasz Sianecki z TVN: - Mój debiut nie był powalający

Edyta Piotrowska
Edyta Piotrowska
Tomasz Sianecki przed budynkiem TVN
Tomasz Sianecki przed budynkiem TVN
Tomasz Sianecki z TVN opowiada o pracy dziennikarza telewizyjnego. Przypomina swoją pierwszą przygodę z dziennikarstwem, mówi także o politykach, "wykształciuchach" i ferrari...

Jak z prawnika stał się Pan dziennikarzem?
- Studiowałem prawo, natomiast nigdy nie myślałem o pracy w zawodzie. Po zakończeniu studiów nie wiedziałem co dalej robić. Wymyśliłem sobie studia dziennikarskie. Dostałem się do pracowni telewizyjnej, ale wyjechałem na narty. Maciej Zimiński ojciec Wojciecha Zimińskiego, który pracuje teraz z nami w "Szkle kontaktowym" za nieusprawiedliwioną nieobecność wyrzucił mnie z tej pracowni. Poszedłem więc do Wiktora Legowicza, wtedy dyrektora "Trójki", do pracowni radiowej i dlatego trafiłem do radia.

Pracował Pan dla radiowej Trójki. Czym się różni praca dziennikarza radiowego, od tego co Pan teraz robi w TVN?
- W radiu najwięcej zależy od jednej osoby, czyli od dziennikarza. Prezenter radiowy oczywiście współpracuje z realizatorem. Oprócz drobnych elementów technicznych ma wpływ na wszystko. Natomiast w telewizji obok dźwięku jest też obraz, a więc pojawia się kwestia montażu. Wiem na czym to polega, ale nie potrafię sam montować. Muszę współpracować z operatorem, montażystą, grafikiem i później z realizatorem. W telewizji wiele osób ma wpływ na ostateczny kształt materiału.

Która praca jest trudniejsza dziennikarza telewizyjnego czy radiowego?
- Jedna i druga jest łatwa. Jedna i druga jest trudna. Dziennikarzowi, który pracował w radiu w telewizji jest łatwiej, bo już wie na czym polega np. emisja głosu. Ma jednak pewne radiowe nawyki. Człowiek, który przychodzi z radia do telewizji dziwnie macha głowa, rękami, nie panuje nad wzrokiem, nie wytrzymuje ciszy. W radiu musi być coś ważnego, żeby cisza zagrała. W telewizji sekunda ciszy nie boli już tak bardzo.

Jak wyglądała Pana pierwsza przygoda z dziennikarstwem?
- To były wakacje 1987 roku. Przyszedłem na praktykę do "Trójki". Miałem zrobić pierwszy materiał. Temat sam sobie wymyśliłem. Pojechałem do Powsina, żeby zrobić wiadomość o basenie, który jest nieczynny od kilkunastu lat. Nagrałem pół godziny materiału, który zaczynał się słowami: - Jest upalne letnie popołudnie, znajduje się w Parku Kultury i Rozrywki w Powsinie koło Warszawy. Wtedy wydawało mi się, że na tym polega dziennikarstwo. Potem pamiętam, że z tych 30 minut na antenie pozostała minuta i czterdzieści sekund. Początek wycięli całkowicie. Kiedy podczas emisji mojego materiału zasiadłem wraz z całą rodziną przy radiu, moi bliscy byli rozczarowani. Dlaczego? Bo powiedziałem tylko jedno słowo: “aha”. Mój debiut nie był powalający.

Jaki jest Pana najlepszy materiał, a może program?
- Z sygnałów, które docierają do Grzegorza Miecugowa i do mnie wynika, że "Szkło kontaktowe" jest dobrze odbierane. Skoro ludziom się podoba to chyba znaczy, że program jest dobry.

A jeśli chodzi o materiały dla "Faktów"?
- W 1999 roku udało mi się dotrzeć do Prisztiny stolicy Kosowa, w czasie największego nasilenia konfliktu serbsko-albańskiego. Byłem na prawdziwej wojnie. To, że tam udało mi się dotrzeć i utrzymać kilka dni - z tego mogę być dumny.

Kilka razy Szkło kontaktowe prowadził Wojciech Zimiński, z czego to wynikło?
- Zdarzyło się to dwa razy. Raz jak pojechaliśmy z Grzegorzem na Mistrzostwa Świata w piłce nożnej, by tam robić "Szkła kontaktowe". Innym razem Grzegorz wracał z nart, a ja wyjeżdżałem na narty. Ale nie wykluczone, że Wojtek jeszcze poprowadzi program.

Jak mu poszło?
- Ja go nie widziałem. Ze “szpiega” nie oglądałem. Wiem, że wyniki były bardzo dobre, a komentarze widzów były pozytywne.

Jak by Pan zdefiniował pojęcie “wykształciuch”?
- Ja go nie wymyśliłem, zrobił to wicepremier Dorn, nazywając tak widzów "Szkła kontaktowego". Natomiast myślę, że wbrew jego intencjom to słowo przyjęło się w innym kontekście i ludzie raczej z dumą przyznają się do tego, że są wykształciuchami.

Szkło kontaktowe jest to “program “natargetowany” na grupę “wykształciuchów”, czyli “mocno ignorancką, egoistyczną, narcystyczną warstwę wykształconych, która ma niewiele wspólnego z polską inteligencją” – to słowa Ludwika Dorna. Jak Pan odbiera taką krytykę?
- Ja się z nią oczywiście nie zgadzam, ale jestem z niej zadowolony, ponieważ wicepremier Dorn, premier Kaczyński i wielu innych polityków krytykując nas robią nam z darmo bardzo nośną reklamę.

Co Pan myśli o politykach?
- Są różni, skuteczni i nieskuteczni. Naturalne jest to, że są generałowie i są żołnierze. Mi się wydaje, że mało jest kapitanów, generałów nam nie brakuje. Na pewno generałem jest Jarosław Kaczyński, na szlify generalskie zasłużył teraz Roman Giertych, tymi rozgrywkami przeciwko PiS. Brakuje mi kapitanów, czyli tych między generałami, a szeregowcami.

W "Faktach" Kamil Durczok powiedział kiedyś, że na zdjęciach z materiału stoi Pan przy swoim ferrari. Jak to było z tym ferrari? Bo spotkało się to z reakcją ze strony widzów.
- Na tym rzecz polega, że takie duperele nieraz odgrywają większą rolę niż coś istotnego. Zdarzało mi się zrobić materiał, z którego byłem bardzo zadowolony i odbierałem po nim dużo SMS-ów od znajomych. Później jednak okazało się, że ktoś zauważył, że mam nową marynarkę albo, że nareszcie wystąpiłem w krawacie. Oczywiście nie mam ferrari, nawet nie będę miał.

od 12 lat
Wideo

Protest w obronie Parku Śląskiego i drzew w Chorzowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto