Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Tort czekoladowy

Jadwiga Hejdysz
Jadwiga Hejdysz
Przyszedł dzień studniówki i panie z komitetu rodzicielskiego krzątały się pracowicie. Na stołach ustawionych w podkowę i nakrytych białym papierem rozmieszczały talerze, sztućce i półmiski z kanapkami, ciastkami oraz butelki z oranżadą.

Grono zacnych pań, matek maturzystów krzątało się pracowicie szykując studniówkę. Każda z nich zadeklarowała przyniesienie wykonanych własnym sumptem smakołyków, kilka biedniejszych – oferowało do pomocy własne ręce przy urządzaniu sali gimnastycznej, mającej tym razem służyć za bankietowo – balową.

Na stołach ustawionych w podkowę i nakrytych białym papierem rozmieszczały talerze, sztućce i półmiski z kanapkami, ciastkami oraz butelki z oranżadą. Szczyt podkowy, gdzie miało zasiąść szacowne grono nakryty był obrusami i właśnie jedna z matek stawiała pośrodku paterę tortem.

-„cy pani sobie zdaje sprawę, co to jest tort cekoladowy?” – zasepleniła charakterystycznie przez szparę w uzębieniu wytworna matka jednego z uczniów do stojącej obok innej, która bez wkładu materialnego pomoc w całej imprezie świadczyła.
- „bo mój Andzejek, prosę pani, będzie doktorem, gabinet ma po wujasku i jus nawet cewnik potrafi załosyć” – tokowała dalej dla podkreślenia dzielącej je przepaści.

Syn owej pani, dziedziczący dużej klasy męska urodę po ojcu – podobno (jak szeptano) ofierze Katynia, był oczkiem w głowie nie tylko swej matki. Całą rodzinę utrzymywał wujaszek, doktor z przedwojenną praktyką i własnym gabinetem. Do rodziny, prócz owej pani należała przede wszystkim szanowna małżonka doktora, dama wytworna acz utykająca na lewa nogę, oraz służąca, która - zapewne z szacunku dla swych państwa - utykała na nogę prawą.

Żona doktora czuwała nad mężem dyskretnie za drzwiami gabinetu, gdyż zdarzało się, że zaczynał pokrzykiwać na pacjenta plotąc z nagła dyrdymały, co wymagało natychmiastowej interwencji, czyli wstrzyknięcia nawet przez spodnie dawki morfiny. Doktor bowiem w wyniku przewlekłego a bolesnego schorzenia popadł był w nałóg, co nie przeszkadzało że pacjentów miał licznych, a praktykę dostatecznie bogatą, by utrzymywać rodzinę na wysokim poziomie, zaspakajać zachcianki ukochanego bratanka, a nawet dysponować wolantem zaprzężonym w dwa cuganty.

Tak bowiem doktor jeździł do pracy w powstałym po wojnie ośrodku zdrowia. Również pani doktorowa i jej szwagierka na niedzielne nabożeństwo, w eleganckich kapeluszach i srebrnych lisach zwisających z ramion wożone były ekwipażem. Wypasione konie z fontaziami przy uprzęży szły stępa, woźnica strzelał z bata i pięknie było.

Zdarzyło się jednak któregoś dnia, że wujaszek po prostu umarł i w tym momencie wyszła na jaw rzecz straszna: rodzina nie miała żadnego zabezpieczenia materialnego na dalsze życie. Doktor nie był ubezpieczony, a i składek do istniejącego PTL* nie opłacał; tak więc na pomoc z tej strony, mimo solidarnych wysiłków kolegów lekarzy, rodzina, poza jakąś składkową zapomogą, doktorowa liczyć nie mogła.

Tragiczna w skutkach i bezprzykładna degrengolada zaczęła się od zwolnienia wieloletniej służącej, bez pieniędzy ani uprawnień do renty. Nieszczęsną zajęli się dobrzy ludzie i opieka społeczna. Potem nastąpiła wyprzedaż wszystkiego, cokolwiek miało wartość i tak kolejno zmieniły właścicieli: Bechstein, wyposażenie gabinetu lekarskiego, srebrne lisy, meble.

Wdowa po doktorze wybrała wyjście jedynie słuszne w tej sytuacji umierając wkrótce po mężu. Została matka z ukochanym synem, który miał po śp. wujaszku dziedziczyć fortepian, gabinet i praktykę. Zamieszkali w jakiejś izdebce zwalniając zajmowane piętro kamienicy, matka nauczyła się pisać na maszynie, lecz lichą pensyjkę na ogół konsumował syn zamieniając ja na płynną zawartość kieliszków a brakujące kwoty wytrząsając z matki ręcznie. Zmarła wreszcie i matka.

Trudno po latach prześledzić losy człowieka który dostał od rodziny zbyt wiele, a postawiony w obliczu życia znalazł tylko jeden sposób na jego realizację: ciężki alkoholizm sprowadził pięknego chłopca do roli więźnia (nikt nie wie za co), łajzy żebrzącej u znajomych o kilka złotach na wódkę, gruźlika a wreszcie - znalezionego po kilku dniach - zmarzniętego trupa, pochowanego ostatecznie po długich deliberacjach na koszt gospodarki komunalnej.
W pace zbitej z desek, bez celebry, w ubogim grobie matki. Ech! Życie...

* Polskie Towarzystwo Lekarskie

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto