Basia Bulat... chętnie bym tę uroczą Kanadyjkę pominęła. Nie z braku szacunku ani zwątpienia w jej talenta, po prostu nijak się nie wpisała w ogromne oczekiwania, jakie miałam wobec tak mocno reklamowanej i ponoć ogromnie utalentowanej muzyczki alternatywnej. Nie uprościła mi też sprawy z poruszaniem się pośród drastycznie narastającego żeńskiego singer-songwritterstwa - po prostu stałą się jedną z wielu. Pół godziny, kilka zmian instrumentów (autoharfa zrobiła się modna, dopiero co widziałam ją w obijęciach PJ Harvey, teraz Basia), polski akcent, który stoi nota bene za "Green Zoo Festival" - zaśpiewała bowiem, uroczo walcząc z polskim językiem, starą piosenkę "Zielone Zoo" Ludmiły Jakubczak. Przaśnie było. Przewidywalne widowisko spełniło jednak jedną funkcję - zaostrzyło, oj zaostrzyło apetyty.
Przepinanie, urządzenie sceny i inne techniczne kombinacje zajęły jakieś 35 minut, wtedy na stylizowanym na stary szyld kinowy ekranie pojawił się napis "Coming Soon - Arcade Fire", później w "trailerach" zobaczyliśmy kilka sielankowych filmów (z czasów hippisów, zaryzykowałabym), i z rozkosznej piosenki o "lubieżnym maju" wyłoniły się cyfry, a z tych, jak na płycie, eksplodowało "Month of May". Eksplodowało dosłownie, wprawiając publiczność w ekstazę, pomimo problemów z nagłośnieniem i kiepskiego wyeksponowania wokalu Wima, który zagłuszony został przez ścianę gitar. Mimo to genialny koncert zaczął się stuprocentową energią.
Problemy technicy mieli jednak przejściowo i jakoś sobie z nimi poradzili już przy okazji kolejnego "Sprawl II". Powiało disco, Regine wyłoniła się zza perkusji w złotej sukience i po kilku minutach tańca wystrzeliła z ciemności kolorowymi "sprawlami" . Światła, Knife'owe syntezatory, przerywniki z ciemności, każdy detal tego fragmentu był dziką przyjemnością.
Ze "Sprawl II" przeszli płynnie do dwóch hitów ze średniej płyty "Neon Bible", "Keep the Car Running" i "No Cars Go", połączonych przedziwnie wciągającą ilustracją miniaturowego filmu czarno-białych twarzy, wymalowanych tak, że przypominały mi przede wszystkim batmanowskiego Pingwina, zanurzonych w wodzie po szyje. Ten mały akcent w jakiś tajemniczy sposób idealnie wpisywał się w psychodeliczną, tajemniczą urodę utworów. Perkusja, smyczki, akordeon, nieprawdopodobna gitara - pierwszy raz naprawdę poczułam ciarki.
Od tej pory tak zostało, przez bite półtorej godziny występu, który w mojej pamięci nie przyblednie jeszcze bardzo długo. Po pierwsze dlatego, że był dziki i nieprzewidywalny, pełny chaotycznej i niesamowitej energii, bębnienia, tętnienia, cymbałów, bieganiny i krzyków, w których publiczność z przyjemnością brała udział. Bo był perfekcyjnie zilustrowany, śliczny, dyskotekowe - kiedy trzeba, nostalgiczny - w czasie "The Suburbs", z trochę strasznym, trochę melancholijnym filmem o dzieciach na przedmieściach.
Oprawiony pomysłowo, co nie tak często zdarza się zespołom ostatnimi czasy, wożącym za sobą radosny tabor rekwizytów, które mają wystarczyć dla potwierdzenia ich wyjątkowości (a niech tam, piję do Flaming Lips także!). Arcade Fire wiedzieli doskonale, w którym państwie są, dla kogo i dlaczego grają ten koncert - a publiczność wdzięcznie się za to odpłaciła znajomością tekstów, ekstatycznym tańcem, setkami uśmiechniętych twarzy.
Po drugie, było pięknie, bo nie za krótko (choć, nie oszukujmy się, jeszcze jedna godzina byłąby wskazana, może tylko z włączonym klimatyzatorem na sali) i z bardzo dobrym doborem utworów. Najszczęśliwsi byli fani "The Suburbs", napojeni, wręcz upojeni przepiękną, wolniejszą i mniej bombastyczną wersją "Roccoco", z prześlicznym motywem wyświetlanego filmy na ekranie na plecach pianina (co ciekawe, w tej całej subtelności podwójna perkusja sprawdziła się wyjątkowo pięknie), oraz genialnym bisem w postaci "Ready to Start", zakończonego nieprzewidywaną orgią elektroniki, którą nie pogardziliby ani David Snaith, ani muzycy Cut Copy. Oszałamiający, kilkuminutowy prezent od zespołu.
Potrafili też "kakofonicznie" zagrzmieć skrzypcami i gitarami (grało ich wówczas trzy) przy okazji "Empty Room", czy wreszcie wprawić w szał przy dwoma wielkimi momentami - "Power Out" i "Laika". Szczególnie ten pierwszy, wybuchowy, nieokiełznany, najpiękniejszy chaos świata. Najbardziej niedopieszczeni zostali zwolennicy "Neon Bible", o ile w ogóle ktokolwiek poczuł się niedopieszczony z innego powodu, niż długość występu.
Po trzecie, ta dziwna energia i atmosfera, jaką Kanadyjczycy potrafią wyzwalać w sobie i publiczności, jest nie do opisania. To trzeba przeżyć, poczuć na własnej skórze. I wtedy wszystko brzmi inaczej. I wtedy żaden komplement w ich kierunku nie jest już na wyrost. Są fenomenem, po prostu.
Na koniec, nie zapominając, że była to rozgrzewka przez Openerem, gratuluję tego akurat wyboru organizatorom. I mam nadzieję, że cały wielki festiwal udźwignie ciężar tego jednego, niebywałego wieczora.
Jak czytać kolory szlaków turystycznych?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?