MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Trzysta kilometrów piechotą, czyli pielgrzymka do Częstochowy

Katarzyna Anna Głuszak
Katarzyna Anna Głuszak
Pielgrzymkowy sklepik. Coś dla ciała i dla ducha, obrazki i foliowe płaszcze. Fot. Katarzyna Głuszak
Pielgrzymkowy sklepik. Coś dla ciała i dla ducha, obrazki i foliowe płaszcze. Fot. Katarzyna Głuszak Katarzyna Głuszak
Jak co roku, na początku sierpnia z Lublina wyruszyły tłumy pielgrzymów. Tym razem wśród nich byłam również ja. Oto spontanicznie powstające podczas pielgrzymki notatki.

Kilka lat temu, jeszcze na studiach, byłam na pielgrzymce trzykrotnie – zawsze wracałam z mieszanymi uczuciami. Zarówno księża, jak i dewoci obojga płci często niechętnym okiem patrzyli i niechętnym słowem częstowali mnie i osoby mi towarzyszące, z uwagi na – ich zdaniem – nadmiar kolczyków, tatuaży albo nieodpowiedni strój. Żeby było jasne – mój strój być może nie był workiem pokutnym, może też zdarzało mi się popalać ukradkiem papierosy, lecz – z nielicznymi wyjątkami – naprawdę grzecznie szłam, ubrania zaś miałam spod znaku „obciach” i „nigdy w życiu”, gdyż chciałam szanować charakter pielgrzymki. Najwyraźniej jednak niektórym przeszkadzał sam fakt, że mam farbowane włosy, makijaż i dwadzieścia parę lat, a także, iż nie klepię na głos modlitw. Słowa „klepię” używam tu nieprzypadkowo. Uważam bowiem, że jeśli ktoś nie jest pewny swojej wiary, nie powinien bezmyślnie powtarzać słów, które nie mają dla niego znaczenia. Lepiej, jeśli milczy z szacunkiem.

Niemniej jednak na moich trzech pierwszych pielgrzymkach spotykałam się z bardzo nieprzyjaznymi reakcjami „sióstr” i „braci”. Fakt, że uczestniczyli codziennie we mszy i że wędrowali do swojej Matki, nie nastrajał ich pokojowo. Wszyscy „inni” byli źle traktowani. Zdaniem wielu, najlepiej, gdyby nie brali w ogóle udziału w pielgrzymce. Nie dawano szansy ODNALEZIENIA wiary, nawrócenia. Wracałam więc zwykle mocno rozczarowana. Były wszakże także oczywiście plusy i dlatego z uporem maniaka, mimo niechęci postronnych, co roku szłam znowu – tylko po to, żeby znowu wrócić z mieszanymi uczuciami.

Toteż gdy podjęłam pracę, nawet nie starałam się o urlop w terminie pielgrzymki – gdybym nawet go otrzymała, wolałabym spędzić dwa tygodnie na egipskiej plaży, a nie w pyle polskich dróg. Jednak w tym roku, z wielu różnych względów, postanowiłam: idę. Prawdę mówiąc, myślałam o tym już w zeszłe wakacje, jednak znajdowałam się wówczas poza granicami kraju. Tym razem, zwłaszcza, że koleżanka, która i wcześniej wraz ze mną pielgrzymowałam, teraz też była na „tak”, spakowałam plecak (a raczej dwa – bagaż główny i podręczny) i o poranku 3 sierpnia stałam pod katedrą.

Zapisałyśmy się w naszej parafii, później więc musiałyśmy udać się na spotkanie przedpielgrzymkowe, na którym rozdawano „gadżety” - identyfikatory, książeczki ze szczegółami trasy i znaczki pielgrzymkowe. Oczywiście, moje nazwisko wpisano z błędem. Gdy podeszłam do księdza, aby wyjaśnić tę sytuację, ten popatrzył na moje wytatuowane ramię, po czym dotknął mojego tatuażu, zaczął wodzić po nim palcem i zapytał: - A co Ty tu masz, Kasia? - dojrzał bowiem moje imię na tym nieszczęsnym błędnie wypełnionym identyfikatorze, przy czym tam widniało „Katarzyna”, zdrobnienie wymyślił więc sam. Bardzo nie lubię, gdy ktoś obcy mnie dotyka, a także nie lubię, gdy zdrabnia moje imię, gdy wcale się nie znamy. Ponadto, fakt, iż tenże ksiądz zwrócił uwagę na mój tatuaż, przypomniał mi uwagi, z jakimi spotykałam się na wszystkich poprzednich pielgrzymkach. Wróciłam do domu zniesmaczona, myśląc, że skoro już tak się zaczyna, to potem będzie coraz gorzej. Na szczęście – myliłam się. Tegoroczna pielgrzymka okazała się najlepszą ze wszystkich dotychczasowych.

W dniu wyjścia na pielgrzymkę, ubrane w grzeczne bluzeczki zasłaniające ramiona i w spodnie okrywające kolana, stawiłyśmy się pod katedrą. Poranną mszę zakłócił nieznacznie pewien incydent, który wyglądał groźnie, ale na szczęście, na strachu się skończyło. Otóż wraz z lubelskimi pielgrzymami w drogę wyruszało kilku ułanów na koniach. Zwierzęta te mają to do siebie, że załatwiają swe potrzeby tam, gdzie stoją. Sprzątaniem nieczystości zajmowała się specjalna ekipa, zaopatrzona w łopaty i zbiornik na nieczystości – ten ostatni umieszczony był na wozie, także ciągniętym przez konia. W pewnym momencie koń ten poniósł, wpadając w tłum, kilka osób się przewróciło. Szczęśliwie, wóz zatrzymał się i zblokował na latarni, a woźnica wreszcie odzyskał kontrolę nad zwierzęciem.

A więc – wyruszamy. Tłumy Lublinian, ku mojemu zaskoczeniu – przejętych, wzruszonych – machaniem i dobrym słowem żegnają pielgrzymów. Zupełnie, jakbyśmy wyruszali na wojnę, walczyć o sprawy nasze i wasze. Do samej zresztą Częstochowy, może nie tak liczni, ale będą nas pozdrawiać machaniem mieszkańcy kolejnych wiosek, które będziemy mijać.
Już pierwszego dnia słyszę nieomal stereotypowo przypisywane środowiskom ultrakatolickim słowa. Ksiądz, przez mikrofon, poucza grupę:
- W Polsce jest teraz bardzo, bardzo źle, bardzo zły czas. Trzeba patrzeć szerzej na rzeczywistość, żeby to zobaczyć, trzeba patrzeć nie tylko na to, co jest w TVN i podobnych mediach. Są w Polsce siostry klauzulowe, które wiedzą więcej. I one teraz się bez przerwy modlą, bo wiedzą, że idzie bardzo zły czas. Więc – nie róbmy planów na przyszłość. Zobaczcie, jak dużo dziwnych rzeczy się dzieje. To, że samolot spadł – jak to jest możliwe? Patrzmy na to szerzej, patrzmy trzeźwym okiem, co się za tym kryje. Patrzmy tak, żeby wiedzieć nie tylko to, co pokazują media, miejmy trzeźwe spojrzenie.

Nie podobają mi się te stwierdzenia, nie podoba mi się doszukiwanie się drugiego dna w katastrofie lotniczej.

Ale – idę dalej. Tego samego dnia dowiaduję się jeszcze o panującej w Polsce „zgodzie na zabijanie dzieci” (aborcja), słyszę kilkakrotnie o „Murzynkach w Afryce” (ksiądz o słowie „czarni” albo „Afrykańczycy” po prostu pewnie nie słyszał. Albo o tym, że kolorowi mieszkają na wielu kontynentach). Rozbawiają mnie powszechnie noszone skarpetki do sandałów, największe wrażenie robią zaś gustowne białe skarpetki do... japonek, noszone przez jedną z pielgrzymowiczek. Co ciekawe, w przeciwieństwie do księży z moich poprzednich pielgrzymek, ten przewodnik okazuje się bardzo liberalny, jeśli chodzi o palenie. Prosi tylko, aby to robić dyskretnie. Osobiście nie palę, ale takie ludzkie podejście do sprawy osób uzależnionych jest dla mnie sporym plusem. Nie jest to jednak ostatni plus dla księdza, który okazał się naprawdę fajnym, ludzkim, niegłupim facetem.

Tak wyglądał sam początek pielgrzymki. Nie ukrywam, że miałam chwile zwątpienia, czy iść dalej? Ale - poszłam. O tym, jak wyglądała moja dalsza wędrówka, napiszę w kolejnym artykule.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Zofia Zborowska i Andrzej Wrona znów zostali rodzicami

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Trzysta kilometrów piechotą, czyli pielgrzymka do Częstochowy - Nasze Miasto

Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto