Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Tybetańczycy mogą się uczyć od Polaków". Rozmowa z Yeshim Lhosarem

Katarzyna Bańbor
Katarzyna Bańbor
Pan Yeshi Lhosar na marszu z okazji 53. rocznicy powstania w Tybecie
Pan Yeshi Lhosar na marszu z okazji 53. rocznicy powstania w Tybecie Katarzyna Bańbor
"(...) gdy widzę Chińczyka, to mam przed oczami wszelkie zło wyrządzone Tybetańczykom. Nie jestem w stanie pozytywnie się do nich nastawić." - mówi Yeshi Lhosar - przewodniczący Społeczności Tybetańskiej w Polsce.

Yeshi Lhosar to jeden z 32 Tybetańczyków zamieszkujących Polskę. Jest przewodniczącym Społeczności Tybetańskiej w Polsce. Pracuje jako lekarz w Warszawie.

Katarzyna Bańbor: Wyobraża sobie Pan przyjaźń z Chińczykiem?
Yeshi Lhosar: Nie, gdy widzę Chińczyka, to mam przed oczami wszelkie zło wyrządzone Tybetańczykom. Nie jestem w stanie pozytywnie się do nich nastawić.

Wiele osób wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wygląda sytuacja w Tybecie.
Nadal jest ona niestety dramatyczna i ten dramat trwa od co najmniej 60 lat. Ostatecznie, chińska okupacja zaczęła się po nieudanym powstaniu 10 marca 1959 roku. Tybetańczycy są na tyle zdesperowani, że muszą uciekać się do takich form protestu, jakimi są samospalenia. Do tej pory 35 Tybetańczyków podpaliło się przeciwko chińskiej okupacji i polityce represyjnej Chińskiej Partii Komunistycznej.

Co kieruje osobami, które dokonują samopodpaleń?
Osoby, które się podpaliły żądają głównie wolności religijnej, powrotu Jego Świątobliwości Dalajlamy do Tybetu i przede wszystkim przestrzegania podstawowych praw człowieka.

Są inne formy protestu, mniej dramatyczne.
Do tej pory odbywało się wiele wielkich protestów, jak np. ten w 2008 roku przeciwko Olimpiadzie w Chinach. Tybet przed 10 marca (rocznica powstania tybetańskiego 10 marca 1959 r. -przyp. KB) wyglądał jak getto warszawskie, nie było sposobu, żeby się porozumieć czy przemieszczać, dlatego nie dało rady zorganizować ogólnotybetańskiego protestu. Tybetańczycy zdają sobie sprawę, że nie mają najmniejszych siłowych szans z Chinami. Samospalenia odbieram jako kulminację opresji, cierpień i nękań ze strony chińskiej. Przez brak zdecydowanego międzynarodowego wsparcia politycznego mogli już częściowo stracić nadzieję. Tym dramatycznym sposobem chcą zwrócić uwagę polityków świata, żeby bardziej się zaangażowali, aby cokolwiek w Tybecie się poprawiło.

Do czego wzywa władze chińskie demokratyczny rząd tybetański na emigracji?
Chce autonomii dla tradycyjnych prowincji Tybetu, czyli dla Amdo, Kham i Ü-Tsang. Muszę wyjaśnić, że to, co widzimy na mapie pod nazwą Tybetański Region Autonomiczny to sztuczny podział narzucony przez władze chińskie. W rzeczywistości Tybetański Region Autonomiczny to zaledwie 1/3 prawdziwego obszaru Tybetu.
Głównie podpalali się mnisi i mniszki. Ma to jakiś związek z buddyzmem?
W buddyzmie jest sutra, która głosi, że samopodpalenie dla wyższych celów nie jest grzechem. Dalajlama i karma mówią, że są to poświęcenia nie dla siebie, a dla innych ludzi. W przypadku świeckiego człowieka, jest on przywiązany do wielu spraw - rodziny, dzieci. Mnisi, wstępując do klasztoru pozbywają się tego. Ich zasada polega na tym, aby rozwijać się umysłowo. Polega to na tym, że muszą się wyzbyć tzw. trzech głównych trucizn - gniewu, chciwości i niewiedzy. Jeden lama (bardzo wysoki duchowny w buddyzmie tybetańskim, odpowiednik indyjskiego guru - przyp. KB) również się podpalił, więc dał tym sposobem, ze względu na swój autorytet, przykład swoim uczniom. Odbieram to też tak, że Tybetańczycy chcą brać sprawy w swoje ręce.

Jak na sprawę Tybetu reagują zwykli Chińczycy?
Dalajlama mówi Tybetańczykom na emigracji, żeby zbliżyć się do Chińczyków za granicą, zwykłych obywateli. Starać się ich zrozumieć i wyjaśniać im, o co chodzi w konflikcie tybetańsko-chińskim. Wejść z nimi w dialog i być w dobrych relacjach. Oni mało wiedzą o ogólnym funkcjonowaniu systemu rządzenia w Chinach. Dalajlama chciałby bardzo, aby Tybetańczycy nauczyli się świetnie mówić po chińsku. Żeby dotrzeć do wroga, trzeba znać jego język. Obecny nasz premier, organizował wcześniej w Stanach Zjednoczonych konferencje z Tybetańczykami i Chińczykami tam mieszkającymi. Nie mieli oni zielonego pojęcia, dlaczego Tybet jest zaliczany do Chin i o tym, że Tybetańczycy są torturowani i mordowani. Jestem pewien, że wielu Chińczyków chciałoby wyjść na ulice, tak jak w 1989, ale nie ma pomysłu jak to zrobić.

W Polsce też mamy bogatą historię, jeżeli chodzi o strajki i protesty…
Polska jest bardzo dobrym przykładem dla Tybetańczyków. Jeżeli Polska potrafiła przez tyle lat być pod obcymi zaborami i zachować własną odrębność, język i kulturę, to Tybet nie może tracić nadziei i że szczęśliwy dzień w końcu nadejdzie. Polska słynie z "Solidarności" i jest to ruch bardzo znany wśród Tybetańczyków, z którego można się wiele nauczyć o tym, jak można się zorganizować.

Czy nie wydaje się Panu, że przez te 20 lat Polacy zapomnieli trochę o prawach człowieka?
Wsparcie obywateli polskich jest ogromne, są bardzo fajne gesty, jak np. powstanie ronda Tybetu, w żadnym innym kraju europejskim nie ma takiego ronda. Te gesty nam bardzo pomagają. W Europie jest teraz czas kryzysu, a Chiny są potęgą gospodarczą i ja to rozumiem. Mieliśmy jednak nadzieję, że pan prezydent Komorowski podczas zeszłorocznej wizyty w Pekinie upomni się, nawet nie stanowczo, a dyplomatycznie jak wielu innych przywódców, o przestrzeganie praw człowieka w Tybecie. A także, że oficjalnie upomni się o zdjęcie Panczenlamy (drugi w hierarchii buddyjskiej przywódca duchowy, odpowiedzialny za odnalezienie kolejnej inkarnacji Dalajlamy; został porwany przez władze ChRL – przyp. KB), które strona chińska jakiś czas temu Polsce obiecała. Jednak żadnego takiego gestu nie było i jesteśmy bardzo rozczarowani.

Ostatnio z rewizytą był też w Polsce Wen Jiabao, premier Chin…
Przez dwa dni w miejscach, gdzie premier Chin miał zorganizowane spotkania, staraliśmy się pokazać, że Chiny mają swoje ciemne strony, a Tybet jest jedną z nich. Byliśmy na tyle niewygodni, że kordony samochodów BOR i policji pilnowały nas. Lokowano nas tam, gdzie nie było nas widać. A gdy już byliśmy lepiej widoczni, to zasłaniano samochodami.

Spotkało Pana coś innego niepokojącego w Polsce?
Chińczycy wynajmują Tybetańczyków, "specjalistów" od wygłaszania propagandowych tez, że w Tybecie nic złego się nie dzieje. Podobna konferencja miała miejsce tutaj, na Uniwersytecie. Wysiedziałem na niej do końca, ale po prostu nie mogłem słuchać tego, co oni mówili...

Kiedy robiłam wam kiedyś zdjęcia na jednej z pikiet, podeszła do mnie starsza kobieta. Nie miała pojęcia o sytuacji w Tybecie, ale stwierdziła, że na pewno usłyszy o tym w telewizji. Jednak media milczą. Dlaczego?
Dziennikarze, aby opisać, muszą mieć rzetelne źródła. Ze względu na cenzurę, dostajecie bardzo mało pewnych informacji z Tybetu. Z jednej strony to rozumiem. Z drugiej strony magazyn "Time" nazwał falę samospaleń najbardziej omijanym tematem w 2011 roku. Bardzo chcemy, aby ludzie o tym usłyszeli. My zresztą domagamy się swobodnego dostępu dla zagranicznych mediów w Tybecie. Wszyscy dziennikarze, były takie próby np. w BBC, bardzo szybko zostają zdemaskowani i deportowani. Pojawia się znowu ten sam problem - Chin jako wielkiego gracza ekonomicznego. Jeżeli jakaś stacja nastawiona jest przeciwko Partii Komunistycznej i dużo mówi o Tybecie, to wtedy pojawiają się naciski ze strony chińskiej i obawa o dalszy los stacji.

Skąd w takim razie docierają informacje o samospaleniach?
Jesteśmy w stanie uzyskać takie informacje od nielicznych, bardzo odważnych ludzi w Tybecie, którzy ryzykując życiem, wydostają informacje, o tym co się tam dzieje. Przekazują je do Centrum Informacji i Demokracji funkcjonującym przy rządzie na wygnaniu w Dharmsali (Indie - przyp. KB).

Porozmawiajmy o Pana wyjeździe 26 maja. Spotka się Pan w Wiedniu z Jego Świątobliwością Dalajlamą.
Będzie to pierwsza wspólna akcja solidarnościowa w Europie, na którą zjadą Tybetańczycy z całego świata. Jej główne hasło to "Przełamujmy milczenie". Ma ona o tyle ważne znaczenie, że podczas niej zabiorą publicznie głos Dalajlama oraz premier - dr Sangay. Wraz ze mną wyjeżdżają jeszcze trzy osoby, aby reprezentować Polskę.

Czy jacyś polscy politycy zdecydowali się z wami pojechać? Co z Parlamentarnym Zespołem na rzecz Tybetu?
Próbowaliśmy nakłonić posłankę Beatę Bublewicz i posła Roberta Biedronia (przewodnicząca i wiceprzewodniczący - przyp. KB), ale bezskutecznie. Kontaktowałem się w tej sprawie także z eurodeputowanym, Filipem Kaczmarkiem, który jako jeden z nielicznych polityków zaangażował się w obchody powstania 10 marca, ale niestety w tym czasie ma zaplanowane inne konferencje. Zespół Parlamentarny funkcjonuje już od siedmiu lat, ale nie przypominam sobie, aby zrobili coś szczególnie politycznego dla Tybetu. Jednak warto powiedzieć, że w tym roku otworzono w Sejmie wystawę upamiętniającą wizyty Jego Świątobliwości Dalajlamy. Na otwarciu była reprezentacja prawie każdej partii politycznej.

Były jakieś skutki tej wystawy?
Zespół wystosował specjalną interpelację do pani marszałek Ewy Kopacz, która trafiła do ministra spraw zagranicznych, Radosława Sikorskiego. Podpisało się pod nią ok. 20 posłów. Radosław Sikorski bardzo dyplomatycznie odpowiedział na nią, że jest bardzo zaniepokojony sytuacją w Tybecie i że zawsze stara się bronić na forach międzynarodowych dobra i interesu mniejszości etnicznych w Chinach.

Mniejszości etnicznych? Tybetańczycy to naród pod okupacją chińską…
Użył takiego sformułowania, ale nie wiem, jak to do końca zrozumieć…

Widział się Pan już wcześniej z Dalajlamą?
Spotkałem się z Jego Świątobliwością już cztery razy. Czuję się bardzo szczęśliwy. Udało mi się tego dokonać, jako jednemu z nielicznych, którzy się o to modlą. Zdarzyło mi się to też dzięki temu, że mieszkam w Polsce. Tu wciąż żyje niewielu Tybetańczyków, zaledwie 32, więc z organizacją takiego spotkania nie było problemu.

Jak wspomina Pan pierwsze spotkanie?
Dalajlama trzymał mnie za rękę. Byłem wtedy tylko ja i kolega, więc to było bardzo prywatne spotkanie. To było wtedy, kiedy Dalajlama przebywał w Pradze. Takie spotkanie robi ogromne wrażenie. Gdy chciałem mu coś przekazać, to przez stres wszystko wychodziło inaczej niż zamierzałem (śmiech).

Jeżeli nie jestem politykiem, to jak mogę pomóc Tybetańczykom?
Na początku przypomnę, że nasza walka jest pokojowa. Chcemy przekonać ludzi, mimo że Tybet jest tak daleko, że warto działać na rzecz poprawy jego sytuacji. Prosimy przede wszystkim o informowanie w miarę możliwości, np. swoich znajomych. Codziennie mam paru pacjentów i słyszę pytanie „skąd pan doktor jest?” W ten sposób staram się informować ludzi, a jak czas mi na to pozwala, to udostępniam im materiały. Często wspominam o petycji online, wystarczy przecież kliknięcie, aby wyrazić poparcie dla sprawy. Zapraszam także do brania udziału we wszystkich protestach i wydarzeniach edukacyjnych o Tybecie. Bardzo proszę też każdego Polaka o pisanie do swoich lokalnych polityków w sprawie Tybetu.

A co z akcjami humanitarnymi?
Wsparcie socjalne czy ekonomiczne jest bardzo ograniczone, bo nie jest to akceptowane przez władze chińskie i wszystko jest odrzucane. Tłumaczą, że niczego im przecież nie brakuje. Dalajlama radzi, aby przede wszystkim inwestować w edukację. W Indiach jest największa diaspora Tybetańczyków i wiele dzieci chodzi tam do szkół. Utrzymanie jedne dziecka kosztuje zaledwie kilkadziesiąt dolarów rocznie. Sam jestem tego przykładem. Zostałem oddany do internatu w Indiach. Wiem tylko tyle o swoim sponsorze, że był Francuzem. Chciałbym bardzo podziękować tej osobie za hojność, ale nie mam jak.

Jak to się więc stało, że znalazł się Pan w Polsce?
Dzięki pierwszej wizycie Jego Świątobliwości Dalajlamy w 1993 roku. Na jednym ze spotkań zadano Dalajlamie pytanie, takie samo, jak przed chwilą usłyszałem od Pani – "jak Polska może pomóc Tybetowi?". Odpowiedział bez zastanowienia, że będzie bardzo szczęśliwy, gdyby polskie uczelnie mogły przyjąć tybetańskich studentów. Do Polski przyjechało rok później trzech stypendystów. Ja byłem jednym z nich. Już 11 lat temu skończyłem studia medyczne i od tego czasu pracuję w Polsce. Założyłem też tutaj rodzinę, wraz z żoną mamy dwójkę dzieci. Mam bardzo sympatycznych pacjentów i świetnie mi się z nimi współpracuje. Bardzo się cieszę, że pracuję tutaj, w Polsce.

Znajdź nas na Google+

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto