Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Urodzinowe wspomnienie Ciechowskiego

Tomasz Brusik
Tomasz Brusik
Grób Grzegorza Ciechowskiego na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach
Grób Grzegorza Ciechowskiego na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach Robert Wielgórski (Wikipedia Commons)
W dniu, w którym swe 53. urodziny obchodziłby lider Republiki, pragnę zdradzić Wam kilka sekretów i tajemnic z dzieciństwa i czasów młodości Grzegorza Ciechowskiego.

Grzegorz Ciechowski przyszedł na świat 29 sierpnia 1957 roku. Całe dzieciństwo spędził w rodzinnym domu w Tczewie, który stał 50 metrów od węzła kolejowego. Mały Grześ często przyglądał się plątaninie torów i kolorowym światełkom. Chłopcy często marzą o własnej kolejce. On miał swoją za oknem. Jak sam przyznaje, dorastał pomiędzy węzłem kolejowym a mleczarnią. Równie blisko jego domu wznosiła się mleczarnia, której szefem był jego ojciec i dzięki której miał nieograniczony dostęp do lodów. Był to wówczas towar luksusowy i pożądany, szczególnie w czasie upałów. Grzegorz rozdawał je więc kolegom z podwórka, według własnych kryteriów, co zapewniało mu niekwestionowany rząd dusz.

Matka Grzegorza miała jedenaścioro rodzeństwa i ze wszystkimi starała się pozostawać w kontakcie. Z okazji urodzin, imienin czy różnorakich świąt, odbywały się wielkie zjazdy licznej familii. Dom Ciechowskich był nie tylko otwarty na gości, ale i na muzykę. Artysta zdradził po latach, że pomiędzy zabawami kolejką węzła Tczew, a rozdzielnictwem lodów, chłonął atmosferę "ludowego grania".

Nie miał szczęścia do pedagogów. Pierwszy, który uczył go prywatnie, "bił go po plecach i na siłę prostował paluchy" - mówił Ciechowski. Miał wówczas dopiero 6 czy 7 lat. W podstawówce i ogólniaku nie wiodło mu się najlepiej. Jego starsza siostra była prymuską i najpilniejszą uczennicą w szkole muzycznej, przez co Grzegorzowi na każdym kroku stawiono bardzo wysoko poprzeczkę. Sam odszedł ze szkoły muzycznej po półtora roku z oceną dostateczną. Mówił, że był to kompromis. Gdyby nie odszedł, sami by go wywalili. "A pilny, to ja specjalnie nigdy nie byłem, natomiast wiele rzeczy przychodziło mi z łatwością. Tak też było z graniem".

Paradoksalnie po odejściu ze szkoły muzycznej jego przygoda z muzykowaniem nabrała rumieńców. Nierzadko rozbierał jakieś pianino do cna, żeby grało głośniej i wystukiwał różne melodie, często inspirowane jakimś telewizyjnym motywem. "Pamiętam na przykład, że w dni, kiedy szła "Bonaza", wykonywałem nieskończone ilości wariacji na temat ślicznej muzyczki z tego serialu."

Prócz telewizji chętnie słuchał Radia Luxemburg, płyt od ciotki w Anglii i pojawiających się właśnie pocztówek dźwiękowych. W tych smutnych czasach wszystko było ograniczone i słuchało się wszystkiego, co się tylko nawinęło. "W każdym razie chłonąłem tę muzykę, nic jednak nie wskazywało, że zwiążę się z nią moja przyszłość. Wówczas wydawało się to zupełnie nierealne."

I tak pod znakiem kolei, lodów i muzyki, Grzegorzowi upłynęło dzieciństwo. Gdy miał 15 lat kupił dwie płyty: "Winobranie" Komedy i "Akwalung" Jethro Tull. Czy są to dwa najważniejsze w jego życiu albumy? Być może. Gdy usłyszał grę Andersona i Komedy z Namysłowskim, postanowił nauczyć się grać na flecie. Wrócił do tej samej szkoły muzycznej, z której zrezygnował. Słynąca z temperamentu pani profesor Bagińska, nauczyła go jak trzymać instrument i jak w niego dmuchać. Przez kilka następnych lat ćwiczył codziennie, po parę godzin.

"Spotkałem człowieka, dzięki któremu w ogóle gram. Starszy o siedem lat ode mnie, nazywał się Jacek Kliński i był w Tczewie jedną z najbardziej malowniczych postaci. (...) Grywał w różnych grupach, i między innymi stworzył młodzieżowy zespół przy kościele, dzięki czemu wybaczono mu ekstrawagancki wygląd". Kliński wciągnął nastoletniego Grześka do swojego zespołu. Grali standardy jazzowe i własne kompozycje.
Najgorzej wspomina swój pierwszy występ: "Po mszy, gdy ksiądz powiedział: "idźcie, ofiara spełniona", zagraliśmy jakąś piosenkę. Takiej tremy nie miałem już nigdy potem. Miotało mną w tę i we wtę, chciałem krzyknąć w mikrofon jakieś bluźnierstwo, żeby się kompletnie skompromitować, słowem - było to na granicy jakiejś histerii..."

Przygoda z pierwszym zespołem nie trwała długo. Zaczęły się coraz częstsze wyjazdy do oddalonego o ponad 120 kilometrów Torunia, dokąd przeniosła się jego dziewczyna i późniejsza żona. Wkrótce zamieszkał i rozpoczął studia polonistyczne w mieście piernika i Kopernika, a dziś także Republiki. W rodzinnym domu bywał rzadko, raz na dwa tygodnie. Pytany o wyuczony zawód, odpowiadał po latach: "zawód wyuczony i zapomniany - polonista".

Na drugim roku poznał gitarzystę Zbyszka Rucińskiego, z którym stworzyli zespół o "freudowskiej nazwie fallicznej", Symboliczna Łapka Misia. Grali samby i bossa-novy w akademickiej kuchni ze znakomitą akustyką. Często przychodziły dziewczyny i przyrządzały jedzenie, przysłuchując się próbą zespołu. Ukoronowaniem ich działalności było nagranie kliku utworów dla Radia Bielany.

Oprócz kapeli Rucińskiego, Grzegorz grał także przez półtora toku w Jazz Formation. Pianista tej grupy, Wojtek Konikiewicz, miał mu wówczas powiedzieć: "Jazz to taka matka, która każdemu swojego cycka da". Jak przyznawał Ciechowski, był to dla niego bardzo ważny okres rozwoju muzycznego. Poznał standardy, harmonie, a na fortepianie analizował mnóstwo nowych rzeczy. Wystąpił na wielu małych koncertach Jazz Formation w okolicach Torunia. Wciąż zbierał cenne doświadczenie. Z zespołu został wyrzucony tuż przed eliminacjami do festiwalu Jazz nad Odrą. Koledzy twierdzili, że Grzegorz gra zbyt rockowo. Przez eliminacje i tak nie przeszli, jednak artysta i tak bardzo dobrze wspomina tamto półtora roku. Było już coraz bliżej Republiki...
Ostatnim przystankiem przed czarno-białą grupą był jej prototyp, Res Publika. Wciągnął go do niego wspomniany Zbyszek Ruciński, który był bratem Wieśka Rucińskiego, członka formacji. Ciechowski mówił o nowym zespole: "Nie liczyłem na wiele. Byłem raczej elementem choreograficzno-brzmieniowym, który miał upodobnić brzmienie do Jethro Tull."

Res Publikę można było usłyszeć głównie w klubie "Od Nowa", na Rynku Staromiejskim. Zdarzały się także wyjazdy. Podczas jednego z nich, do Grudziądza, w czasie wykonywania utwory "Szkot", zespół wysypał się kompletnie i przestał grać. "To najcięższy grzech dla profesjonała" - przeżywał Grzegorz. Na szczęście Castor, producent grupy, wyskoczył na scenę, kopnął wzmacniacz i oznajmił, że to awaria sprzętu. Zespół wyszedł z trudnej sytuacji z twarzą i mógł zacząć jeszcze raz.

Ciechowski wraz z Res Publiką nagrywał (m.in. dla Rozgłośni Polskiego Radia w Bydgoszczy) i koncertował (Pop Session dla sopockiego Teatru Ludowego, w czasie którego Grzegorz zadebiutował jako tekściarz piosenką "Oder za sen"). Mimo drobnych sukcesów w Res Publice atmosfera psuła się z każdym dniem. Bracia Rucińscy spierali się coraz częściej i ostrzej. Dochodziło do rękoczynów. Wiesiek zaczął jeździć na Śląsk i do Warszawy, gdzie układał swoją karierę. Wreszcie pod koniec 1979 roku oznajmił, że to już koniec i zniknął z Torunia. Potem wracał, ale do zespołu już nie powrócił.

Formacja nie upadła tylko za sprawą Grześka. Nastał czas szukania wokalistów i gitarzystów. W piątek 11 lipca 1980 roku, w czasie spotkania zapadła decyzja: liderem i wokalistą zostaje Grzegorz!

Cytaty, a także większość wspomnień pochodzi z książki Alexa Stacha "Gwiazdy Komety & Czad - Republika".

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto