Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wooden Shjips na moczarach, tudzież w klubie Močvara w Zagrzebiu

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Zabawny zbieg okoliczności - zaklepać drewniane statki na koncert w miejscu o dumniej nazwie Moczary. Muzykom z San Francisco daleko jednak było do katastrofy tej nocy.

Wooden Shjips to specyficzny kwartet, któremu wyjątkowo podoba się grzebanie w starych płytach - słychać doskonale, że lata 60-te i 70-te, z krautrockiem na czele, mają świetnie opanowane. Znają chyba każdy muzyczny trik, jaki trzeba znać, żeby grać dobrą psychodelę: wiedzą, że konieczny jest odpowiednio zakurzony dźwięk syntezatora, czyli musi on brzmieć stosunkowo blisko Hammonda, absolutną esencją jest repetycja basu, bo ten ma ponieść słuchacza, zmusić go do kapitulacji, bo dopiero rezygnując z wielości bodźców i ciągłych piosenkowych zmian zaczynamy wkręcać się w prawdziwie narkotyczne stany. Oczywiście gitarzysta musi umieć odpowiednio poprowadzić ten teatr, decydując często o bardziej alternatywno-rockowym obliczu koncertu, albo skłaniając się ku dronowemu eksperymentowi. Nie wspominając o klasycznie brzmiącej perkusji. Masz rację, to też oznacza, że Wooden Shjips najbardziej zaskakujący na świecie nie są, cóż z tego jednak, skoro dobrze grają.

Ostatnia płyta zdecydowanie nadała ton występowi w Močvarze. "Back to Land", czwarta lub szósta, zależy jak liczyć, płyta w dorobku grupy, poszła mocniej w stronę piosenkowości, ujarzmiając psychodeliczny dryf w nieco bardziej poukładane, przewidywalne struktury. Częściej mamy tu więc refreny, nie trudno o zwrotkę, pojawiają się też drobne solówki na gitarze, budujące pomost pomiędzy dość oczywistą krautrockowością a hard-rockowym duchem. Na mnie ta płyta jak najbardziej działa - jest bardzo spójna i równa, sporo w niej ciekawych, drobnych szczegółów, jest oczywiście pięknie zmiksowana i jeśli tylko warunki sprzyjają, można te wszystkie urocze dystorsje smakować do woli. Jest to też dość ewidentnie dobry materiał na koncertowe okoliczności: okraszeni wizualizacjami (nawiązującym przez swoją plamistość i kolorowość do hipisowskiej okładki płyty - uwaga, bardzo ładnie wydanej) muzycy przez półtorej godziny mogą spokojnie realizować program i odskoczyć za każdym razem odrobinę od oficjalnej formy, przedłużając, skracając i bawiąc się konwencją, którą wypracowali. Utwory są idealnie długie do oswojenia i nacieszenia się nimi zarazem. Wreszcie ta Velvetowa liryka służy. Brakowało więc jednego cholernie ważnego elementu - nagłośnienia. Biorąc pod uwagę, że krautrock i psychodela są wyjątkowo wymagające i łatwo wszystko popsuć, akustycy klubu (post-industrialny hangar z bóg wie której epoki, wyglądający dwie godziny przed koncertem na zamknięty, opuszczony budynek) powinni wycisnąć trochę więcej ze sprzętu. Tymczasem dziki tłum, jaki zjechał na występ, musiał się zadowolić nieco zmasakrowaną wersją, w której każdy detal tonął jak w mistycznej mgle. No tak, w końcu Moczary.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto