Chodzi o personel szpitalny i pracę, która jest podstawowym sposobem diagnozowania pacjentów z urazami. Czyli popularnie mówiąc rentgen. Samo wykonanie zdjęcia rentgenowskiego jest dla fachowca sprawą stosunkowo prostą. Jednakże oprócz technika w białym ubraniu i aparatu postacią pierwszoplanową jest pacjent. Żadne podręczniki techniki rentgenowskiej nie przewidują sytuacji, jakie w praktyce się zdarzają. Oto kilka moich własnych wspomnień.
Zdarzyło mi się dyskutować z człowiekiem, który skierowany został ze zleceniem lekarskim na zdjęcie porównawcze obu stóp. Młody człowiek upierał się rozpaczliwie przy zdjęciu tylko jednej stopy, bo ta ponoć bolała go bardziej.
Przekonany z trudem o medycznych racjach mojego żądania zgodził się udostępnić drugą stopę, zdejmując z niej buta i skarpetkę. Poznałam przyczynę uporu: tylko ta „przygotowana” noga była umyta i nie cuchnęła.
Któregoś dnia usiłował mnie przekonać uczonym wywodem pedant, który liznąwszy jakichś wiadomości, żądał wykonania zdjęcia koniecznie na wylot i najlepiej z obu stron. Zdarzył się też nerwowy osobnik twierdzący, iż czuje jak te promienie "przybijają mu ręce do stołu".
Pacjent - kuracjusz natomiast uważał, że personel powinien wiedzieć z kim ma do czynienia. W rozmowę wpleciony był obowiązkowo zwrot "bo u nas, w Warszawie...". Ot, taka ludzka słabostka.
Naprawdę jednak kłopotliwi są ludzie podpici lub całkiem pijani, przywiezieni przez pogotowie z urazami wymagającymi kontroli radiologicznej.
Tych trzeba traktować jak niedorozwinięte dziecko. Pertraktować. Żadnej reguły, żadnej logiki. Tłumaczyć, o co chodzi. Prosić grzecznie o pozostanie w koniecznej do zdjęcia pozycji. O nie schodzenie ze stołu. Nie oglądanie się za siebie. Nie wchodzenie do kabiny rozdzielczej i nie wychodzenie na piwko.
Rzadko ale jednak, zdarzali się pacjenci pod eskortą. Pijani, rozjuszeni. Zdarzyło mi się uciekać osłaniając głowę kasetą, kiedy wyrwany z weselnej zabawy osiłek uznał, iż jego krew na stole to moje dzieło.
Mam jednak w swej pamięci zdarzenie, które mimo upływu lat pozostaje niezmiennie zabawne.
Przywieziono człowieka jak to się teraz mówi – "w stanie wskazującym na spożycie", który miał nieszczęście złamać kość nosową. Delikwenta przyprowadzono do pracowni. Ułożyłam go na stole, bo przy mocno zachwianej równowadze tylko taka pozycja dawała jakąś szansę na zdjęcie "nie poruszone".
I tu zaczął się pamiętny dialog: (wymowa pacjenta oryginalna)
- Sie położyć? Już sie robi sioszczyczko kochana. Dla sioszczyczki wszystko.
- Bardzo ładnie, proszę się nie ruszać
- Tajes sioszczyczko, dla sioszczyczki wszystko. Już sie leży. Ale co my tu sioszczyczko kochana właściwie robimy?
- Właściwie robimy zdjęcie pańskiego nosa, bo się chyba złamał.
- O żesz ty k...! To ja tu grzecznie, jak do człowieka, a ty mnie k... od razu do gazety?!
Poruszony do żywego straszną perspektywą publicznego ośmieszenia, zerwał się ze stołu waląc głową w nastawioną lampę, po czym – nieszczęsnym nosem o podłogę.
Zaczęły się mozolne pertraktacje czyli dialog "gęsi z prosięciem." Wreszcie ostatnia, rozpaczliwa próba przekonania człowieka:
- Proszę pana, jak nie zrobię tego zdjęcia, to mnie wyrzucą z roboty. Ale mogę panu dać słowo honoru, że tylko dla pana ja to zdjęcie sknocę i nikt
pana nie rozpozna. Nawet rodzona matka.
Chwila namysłu i wreszcie:
- A niech ci już k... będzie. Z wami, łapiduchami zawsze tak. Rób co masz robić i tak k... moja strata. Ale jakby co to już ja cię znajdę...
echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?