Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Z młodym Stalinem przez Europę do Teatru Dramatycznego

Anna Kołodziejczyk
Anna Kołodziejczyk
Młody Stalin
Młody Stalin fo.materiały Teatru Dramatycznego
Zespół stołecznego Teatru Dramatycznego zaprasza do zmierzenia się z historią młodości jednego z największych zbrodniarzy w dziejach ludzkości. W socrealistycznych wnętrzach Pałacu Kultury można obejrzeć „wariacje” na temat tego, co mogło wydarzyć się u początków politycznej „kariery” Józefa Dżugaszwilego.

Kto i po co może zasiąść na widowni i czego spodziewać się po „Młodym Stalinie”?

Miłośnicy wielkich produkcji i rozmachu mogą czuć się nieco zawiedzeni. Wprawdzie zapowiedziana w tytule "prawdopodobna historia w siedmiu obrazach" rzeczywiście dawała podstawy, by na rozmach w realizacji spektaklu nie zabrakło miejsca, ale chyba jednak można odczuwać pewien niedosyt. Mimo, że temat ociera się o wielką politykę, przełomowe czasy i przemawiające do wyobraźni (a także przyprawiające o dreszcze) nazwiska - widz nie do końca może poczuć tę wyjątkowość i unikalną skalę zjawisk i wydarzeń przywoływanych w spektaklu.

Oto zaproszeni jesteśmy w podróż do przeszłości - do momentu wykluwania się nowego (strasznego) świata na Starym Kontynencie. Podróż zaczyna się na gruzińskim weselu Kato i Soso (dziecięce przezwisko Stalina). I czegoś tu brakuje: żarliwości i spontaniczności przedłużającym się gruzińskim toastom, wiarygodności tańcom, a nawet głębi zjadliwości w przemówieniu młodego rewolucjonisty.

Boleśnie odczuwalny brak tempa pierwszej części przedstawienia mimowolnie przywodzi na myśli porównania z inscenizacjami na szkolnych akademiach...

A szkoda, bo zagubiona gdzieś dynamika stopniowo odnajduje się na scenie w okolicach antraktu i po nim. Podróż, w którą widz wyruszył z młodym kaukaskim rewolucjonistą, nie stroniącym od bandyckich metod, nabiera nieco kolorytu i tempa. Jednak nadal trzeba mierzyć się z poczuciem "płaskości" obrazu prezentowanego na scenie. Amatorzy przejmującego (i/lub porywającego) aktorstwa też muszą wyłuskać z całości pojedyncze kreacje. Znacznie łatwiej mają koneserzy rzetelnych kostiumów. Prostota scenografii w zasadzie "dźwignęła" zadanie uproszczonej ilustracji zmieniających się miejsc i nastrojów.

A humor? Wysokość jego lotów każdy powinien ocenić sam. Jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że serwowany jest z każdą minutą w co raz bardziej kabaretowym stylu (co nie jest w moim odczuciu zarzutem). Osobiście w pamięci osiadł mi przede wszystkim kawiarniany epizod z młodym Adolfem Hitlerem w interpretacji Michała Czernieckiego (komplementuję to wykonanie porównaniem do wykonań charakterystycznych dla Kabaretu Moralnego Niepokoju).

Jak sądzę istotną rolę do odegrania przeznaczono dla muzyki. Nie można nie docenić jej obecności - zwłaszcza, że to obecność na żywo. Osobiście wolałabym, żeby oplatała poszczególne części widowiska, a nie jedynie wątle przesmykiwała się pomiędzy nimi. Pozostało również trudne do pozbycia się poczucie, że instrumentalnym i wokalnym wykonaniom (z wyjątkami) też zabrakło "głębi, prawdy i duszy". Porywającego brzmienia zabrakło przede wszystkim w melodiach gruzińskich. Po prostu nie nawiązały wystarczająco intensywnie do moich wyobrażeń o tamtejszym folklorze. A może mam mylne wyobrażenia?

Pozostając w kręgu muzycznych zażaleń dodam jeszcze, że aby "poczuć klimat" tradycyjnej lezginki mimo wszystko lepiej wejść na kanał YouTube niż wybrać się do Dramatycznego. Słowiańscy aktorzy mają chyba jednak problem z przekazaniem ducha tego kaukaskiego tańca. Na moje oko odrobinę jego "dzikości" pokazał jedynie Michał Czerniecki (hmmmm, coś chyba w nim jest, skoro już drugi raz wymieniam w tym tekście to nazwisko).

Jeśli nie mylę się rolą odtwórcy głównego bohatera było stworzenie postaci przezroczystej, która jest w gruncie rzeczy jedynie pretekstem do pokazania europejskiego karnawału upadku. Jeśli tak, to Marcin Sztabiński z zadania wywiązał się dobrze. Przez większość przedstawienia był jak obserwator kawiarnianych i partyjnych, groteskowych dysput. Jak przez szybę oglądało się przez niego gnijącą, dekadencką inteligencję Zachodu i zakłamanych towarzyszy-komunistów.

I to chyba właśnie klucz do tej postaci i interpretacji całego pomysłu artystycznego autorów przedstawienia. Jeżeli Stalin (przy całej przypisywanej mu przez badaczy inteligencji i destrukcyjnej charyzmie) patrzył na świat
i jak przez sito przeciekała przez niego rzeczywistość, to właśnie z osadu swoich obserwacji ulepił własny świat, w który uwikłał miliony ludzi. Podczas, gdy zachodnie elity "romansowały" z komunistami, ustawiały kulę ziemską na równi pochyłej, on wrócił na Kaukaz i "robił swoje". Skutecznie.

Słobodzianek w jednym z wywiadów twierdzi, że jego twórczość jest twórczością dla "lemingów", czy neutralniej może po prostu dla obecnego mieszczaństwa. Nie chce tworzyć teatru dworskiego, ani teatru dla wysmakowanych lub zblazowanych krytyków i teatrologów.

I w gruncie rzeczy tylko dlatego może być uzasadnione i usprawiedliwione powstanie tekstu, który właśnie czytacie (jeśli dobrnęliście do tego momentu;). Nie jestem ani teatrologiem, ani nawet amatorskim wybitnym
znawcą teatru (wprawdzie bywam w nim częściej niż "statystyczny Polak", ale jak sądzę wynika to w dużej mierze z faktu, że zwyczajnie mam do teatru bliżej niż znakomita większość "statystycznych Polaków").

O ile mi wiadomo nie mogę też zostać sklasyfikowana jako "leming". Ale ponieważ jestem po prostu współczesnym mieszczuchem vel mieszczaninem - czuję się dokładnie takim adresatem spektaklu, jakiego na widowni chce gościć Słobodzianek.

Mojego wywodu na temat obejrzanego przedstawienia nie powinno się szumnie nazywać recenzją. To po prostu prywatna opinia - miejscami pozytywna, a miejscami wytykająca teatralnej ekipie (która bez wątpienia wykonała kawał ciężkiej pracy - w co nie mam powodów wątpić) czego "nie kupiłam" w tej wersji opowieści o "narodzinach złoczyńcy".

Scena teatru w Pałacu Kultury i Nauki ("podarowanego” Polakom przez generalissimusa Stalina) po 60 latach od śmierci despoty jest niewątpliwie najlepszym miejscem, by opowiedzieć o młodości "darczyńcy".

Kilka lat temu zdarzyło mi się "utknąć" w środku nocy na ostatnim "biurowym" piętrze Pałacu. Pozbawiona możliwości skorzystania z wyłączonych o tak późnej porze wind, sama jedna musiałam zejść prawie trzydzieści pięter w dół, klatką schodową pamiętająca wszak lata pięćdziesiąte XX wieku. Wierzcie mi - wyobraźnia od razu przywołała "ducha Stalina" i każdy krok wykonywałam w pośpiechu
- niemal czując jego obecność za moimi plecami. Trudno było też odpędzić wspomnienie robotników, którzy mieli zginąć podczas budowy gmachu.

Dotąd to było jedyne moje "spotkanie" w PKiN ze Stalinem. Przyznaję, że dużo bardziej odpowiadało mi "spotkanie" z "Młodym Stalinem" na deskach Dramatycznego.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto