Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zobaczyć Tunezję i...

Marta Jenner
Marta Jenner
Właśnie, i co? Wasze wrażenia będą na pewno pełniejsze, jeśli zrezygnujecie z wytwornego kompleksu dla turystów i zdecydujecie się na skromny trzygwiazdkowy hotelik w centrum miasta.

Przybywamy

W środku nocy opuszczamy airbus tunezyjskich linii lotniczych TunisAir, który dostarczył nas całe, zdrowe i nakarmione indykiem z warzywami na lotnisko w Monastirze.
Wpadam w popłoch, gdy gorące powietrze wdziera mi się do płuc - co ja tutaj robię, przecież z sauny uciekam już po dwóch minutach? Jednak nawet tunezyjski upał nie wytrzymuje porównania z mikroklimatem krakowskich tramwajów i szybko przestaję zwracać uwagę na wysoką temperaturę.

Autokar biura podróży wiezie nas do Sousse. Ingrid, moja córka, jak zwykle przespała cały lot, więc z ożywieniem przesłuchuje rezydentkę, ja podziwiam ogromne billboardy z wizerunkiem miłościwie panującego Ben Alego, aktualnego prezydenta Tunezji.

W hotelu spotyka nas miła niespodzianka - młody recepcjonista wita nas po polsku i nawet zapisuje w naszym języku pory posiłków. Zasypiamy kamiennym snem, z którego budzi nas głos muezzina dobiegający z pobliskiego minaretu.

Światowe życie

Hotel zdaje się pamiętać czasy kolonialne. Instalacja sanitarna również. Goście mają do wyboru dwie opcje: suchy pokój z nieczynną klimatyzacją lub przyjemny chłodek w połączeniu z zaciekiem na suficie i kałużą na podłodze. Dostaje nam się wariant drugi, co oznacza systematyczne wizyty pana konserwatora, który włazi na drabinę, ogląda klimatyzator, kręci głową, przybiera zafrasowaną minę świątka z przydrożnej kapliczki, bezradnie rozkłada ręce, a na koniec wyciera podłogę ręcznikiem (na szczęście nie naszym). Jako doświadczone turystki zachowujemy spokój ducha nawet wtedy, gdy kran z ciepłą wodą prycha na nas jak kocur i opluwa paroma kroplami płynu, który okazuje się słony. Równie słony jak woda pitna w dystrybutorach.

Za to pokój mógłby pomieścić niejedno polskie mieszkanie z czasów PRL-u, a ogromne małżeńskie łoże i wspaniała marmurowa toaletka wręcz rzucają nas na kolana. Codziennie kładziemy na stoliku zwyczajowego dinara dla obsługi, więc nasz apartament jest dokładnie sprzątany, a pozostawione na wierzchu ubrania zastajemy fantazyjnie udrapowane na podobieństwo wielkich motyli.

W wymarmurzonym hallu utrzymanym w stylu zbliżonym do mauretańskiego króluje nieczynna fontanna, wokół której w przepastnych fotelach gromadzą się bywalcy sąsiadującego z westybulem baru. Dołączamy do nich i domagamy się od wąsatego barmana miejscowych specjalności: brandy z fig (boukha) i likieru daktylowego (tibarine). Otrzymujemy śladowe ilości tych trunków z potężna porcją coli i lodu.

Przechodzimy do baru przy basenie, gdzie raczymy się piwem. Przemiły, zawsze uśmiechnięty Ali, który dzień w dzień spędza dwanaście godzin za kontuarem, jeszcze nie wie, co mu grozi... Już wkrótce odbędzie intensywny kurs przyrządzania drinków a la polonaise na bazie przywiezionych z kraju gatunkowych wódek, połączony z intensywną degustacją. Pierwsza porcja będzie dla niego przeżyciem ekstremalnym, ale i tak dzielnie wyciągnie szklaneczkę po następną, a pod koniec pobytu naszej grupki będzie z przekonaniem twierdził: "Sobieski, Soplica, zhoobroovka - very good vodka!"

Trzeba przyznać, że Polacy łatwo nawiązują kontakty z tubylcami. Nastoletnie kozy zawracają w głowie młodziutkim kelnerom, słychać śmiechy, piski, w końcu któryś z chłopaków w służbowych czarnych spodniach i białej koszuli z pluskiem ląduje w basenie. Z obawą szukam wzrokiem srogiego szefa restauracji. Coś takiego! Poważny maître d'hôtel właśnie pomaga małolatom wrzucić do wody przedmiot ich westchnień, krętowłosego Omara. Sprytny chłopak chwyta się nakrytego do kolacji stołu i wychodzi cało z opresji. Kozy są zawiedzione...

Goście nie mogą się nudzić, toteż hotel zatrudnia czworo młodych animatorów: dwie ładne młode dziewczyny i dwóch sympatycznych chłopaków. Na użytek tępouchych Europejczyków wszyscy przybrali angielskie imiona. Rej wodzi Jimmie - organizuje gimnastykę, aerobic w basenie, lekcje salsy, występy kabaretowe. Ma gładką buźkę w kolorze cynamonu, delikatne rysy i niewyczerpane zasoby sił witalnych. Ingrid, rówieśniczka tej czwórki, od razu znajduje z nimi wspólny język. Ubrana w błękitną szatę i maleńką złotą czapeczkę bierze udział w naprędce zaimprowizowanym tańcu, a nowo przybyli goście biorą ją za Arabkę. Po pracy dzieciaki zabierają ją do dyskoteki, zapewniając mnie solennie, że będzie z nimi bezpieczna. Namawiają, żebym poszła z nimi, ale z żalem rezygnuję - do Bananas i Bora Bora przychodzą podobno czterdziestokilkuletnie Niemki i Rosjanki, żeby upolować młodziutkich arabskich habibi, a ja nie chcę uchodzić za jedną z nich...

Któregoś wieczoru dyrektor hotelu, sympatyczny pan w średnim wieku imieniem Lassad (co podobno oznacza uprzejmego mężczyznę), zabiera nas do Port El Kantaoui na zieloną herbatę z migdałami. Mimo późnej pory okolice mariny tętnią życiem. W kawiarni pod gołym niebem spotykamy całe arabskie rodziny - nie brakuje nawet niemowlaków spokojnie śpiących w ramionach matek.

Przy sąsiednim stoliku pije kawę czarny jak heban tata w towarzystwie mamy, piegowatej blondynki, i dwójki czekoladowych maluchów. Dyrektor przywołuje ulicznego kwiaciarza i kupuje nam naszyjniki z kwiatów jaśminu nanizanych na nitki.

Wypytujemy naszego znajomego o sytuację tunezyjskich kobiet. Zapewnia, że pierwszy prezydent niepodległej republiki, Habib Bourgiba, zapewnił kobietom szerokie prawa. Domagamy się szczegółów, więc wylicza: w Tunezji nie ma wielożeństwa, kobiety nie tracą praw rodzicielskich po rozwodzie, uczestniczą w życiu publicznym, studiują, nie muszą nosić chust, mogą dokonywać aborcji, istnieje legalna prostytucja i domy publiczne. Oops, chyba się Lassad trochę zagalopował z tymi pochwałami...

Ścisza głos i dodaje, że wśród zamożnych Arabek w wieku zdecydowanie dojrzałym panuje moda na kupowanie sobie przystojnych młodych kochanków, którymi pysznią się potem przed znajomymi. Ha, rzeczywiście liberalna ta Tunezja!

Oslika - inclusive!

Ma twarz wygarbowaną słońcem na ciemny brąz i oślepiająco białe zęby. Zjawia się w tej leniwej porze, gdy wszyscy odpoczywają po trudach kolacji. Zalewa nas potokiem słów, stanowiącym niezbity dowód istnienia biblijnej wieży Babel.

- Wielblonda, oslika, konia - wsio inclusive! - kusi - And after you kuszat’ beduine chleb!
Tak długo roztacza przed nami wizję ekscytującej przejażdżki za marne 20 dinarów, aż udaje mu się przekonać obecnych, że zawsze o niej marzyli. (Nieobecnych dopadnie nazajutrz na hotelowej plaży - nikt mu się nie wymknie.) Banknoty zmieniają właściciela i złotousty (a raczej śnieżnozęby) przedstawiciel handlowy uchodzi z łupem.
Następnego dnia trzy mocno pokiereszowane busiki uwożą nas za miasto. Nie na pustynię, nie wymagajmy zbyt wiele, ale sucha jak pieprz piaszczysta droga i rosnące na poboczu wysokie na chłopa opuncje pozwalają puścić wodze wyobraźni. Czeka na nas karawana złożona z kilkunastu dromaderów, osiołka i bryczki zaprzężonej w dwa konie.

Dobrze, że nikt mnie nie uprzedził, na czym polega technika wsiadania na wielbłąda! Teraz nie ma odwrotu - posłusznie stawiam stopę na złączonych dłoniach poganiacza, wczepiam się rozpaczliwie w siodło, które mam na wysokości czoła, i podciągam się ze wszystkich sił. Uff... Siedzę! A właściwie siedzimy obie, ciasno sklejone, bo nasz wierzchowiec jest dwuosobowy. Ruszamy w drogę, kołysząc się majestatycznie. Już wiem, czemu wielbłądy nazywano okrętami pustyni. Od tego kiwania jestem o krok od choroby morskiej... Drugi wielbłąd zapałał do mnie sympatią i wędruje z pyskiem przylepionym do mojej łydki, śliniąc się przy tym nie gorzej od buldoga, Spoufalona, postanawiam nadać mu imię - zostaje Stefanem.

Po półgodzinnym kolebaniu docieramy do wodopoju, gdzie proponują nam piwo, colę fantę i sprite. Na naszych oczach Arabka w tradycyjnym berberyjskim stroju wyrabia ciasto z mąki i wody, formuje placki i przykleja surowe podpłomyki do ścianek okrągłego pieca w kształcie pękatej beczki. Po upieczeniu pożeramy je z apetytem (i z dodatkiem oliwy), bo zbliża się pora kolacji. Jakiś higienista mruczy coś o zarazkach, ale puszczamy to mimo uszu. Jeszcze tylko poczęstunek dla wielbłądów metodą usta w usta (przeszywa nas dreszczyk emocji) i gwóźdź programu - dromader pijący colę z butelki. Cieszymy się jak dzieci, gospodarze śmieją się w duchu z naszej naiwności, a fotograf zaciera ręce, obliczając przyszłe zyski. Wszyscy są zadowoleni.

Za drugim razem wsiadanie wydaje się łatwiejsze. Trochę... A już zsiadanie to żaden problem - wystarczy przerzucić nogę przez łęk, pozwolić działać sile grawitacji i wpaść w ramiona całkiem przystojnego poganiacza. Ekspedycja dobiega końca - czule żegnam wiernego Stefana, którego druciany kaganiec pozostawił mi na nodze pamiątkową szramę.

Zażywamy kąpieli

Droga na hotelową plażę prowadzi wzdłuż wybetonowanego kanału, którego wyschnięte koryto porasta nędzna trawa, a środkiem płynie strumyczek cieczy o podejrzanej konsystencji i odpychającej woni. Zapaszek najwyraźniej nie wadzi stadu owiec i kóz, które skubią zielsko, wszczynają bójki i namiętnie kopulują. Żywotne bestie, aż chciałoby się je przenieść z tej marności nad marnościami na tatrzańską halę!

Na prawo od drogi rozciąga się dzikie wysypisko śmieci. (Niestety, mieszkańcy Sousse rzucają odpadki gdzie popadnie. A jak już popadnie, to zostaje na dobre, poza najbliższym sąsiedztwem hoteli, eleganckich restauracji i sklepów, w których zaopatrują się turyści. W połowie trasy trzeba pokonać dwupasmową ulicę, co odbywa się zgodnie z zasadą znana mi już z Moskwy: kto szybszy, ten lepszy. A kto wolniejszy lub bardziej strachliwy, niech raczej weźmie taksówkę i każe się wysadzić po właściwej stronie ulicy...
Hotelowa plaża to spłachetek piachu ogrodzony biało-niebieskim płotkiem i obsadzony parasolami. W budce pełniącej rolę bufetu, składnicy leżaków i wartowni króluje Osama, dzielnie strzegący naszej prywatności przed handlarzami. Od czasu do czasu udaje im się stępić jego czujność kilkudinarowym haraczem, wtedy jesteśmy zmuszeni sami odpierać ataki i przekonywać przekupniów, że NIE potrzebujemy kapelusza/bransoletki/naszyjnika/sadzonki palmy, jesteśmy tego najzupełniej pewni, nie musimy dzwonić do przyjaciela ani zasięgać opinii eksperta w tej sprawie...

Smaruję się balsamem do opalania (faktor 60, dla niemowląt o wrażliwej skórze), wyciągam na leżaku i przyglądam się autochtonom. Moją uwagę przyciąga grupa dziewcząt w hidżabach i długich sukniach. Rozpinają parasol, wokół niego wznoszą z ręczników coś na kształt tipi. Kolejno wchodzą do środka i zmieniają suknie na podobne, przeznaczone do kąpieli. Pluskają się w tych strojach tak samo radośnie i swobodnie jak Europejki w bikini. Ha, przynajmniej nie muszą się przejmować każdą nadliczbową fałdką czy oponką...

Przychodzi przyjaciel Osamy z malutkim synkiem. Trzyletni Nur piszczy z radości, gdy ojciec podrzuca go do góry i łaskocze po brzuszku. Nie po raz pierwszy mam wrażenie, że arabscy tatusiowie okazują swoim maluchom więcej uczucia niż Europejczycy.

Mężczyznom wstęp wzbroniony

Ingrid marudzi, że nie może rozczesać włosów po umyciu w słonej wodzie. Marudzi tak długo i skutecznie, aż Lassad decyduje się zawieźć nas do salonu fryzjerskiego. Wywołuje fryzjerkę na ulicę, bo jako mężczyzna nie ma prawa przestąpić progu damskiego zakładu. (Nie miałabym nic przeciwko przeniesieniu tego zwyczaju na grunt polski – nie znoszę być oglądana z głową udekorowana wałkami.) Coś jej tłumaczy po arabsku, po czym zostawia nas na pastwę kruczowłosej, ciemnookiej piękności z tipsami na palcach rąk i nóg. Kobieta gestem zaprasza nas do środka, sadza na sofie obok zdjętych hidżabów i zamyka drzwi na klucz, żeby się przypadkiem jakiś bezbożnik tu nie zapędził.

Witają nas zaciekawione spojrzenia okrąglutkiej klientki z włosami pokrytymi jasną farbą i nastoletniej uczennicy w długiej do kostek szacie.
- Bonjour!
Z uśmiechem odpowiadają na powitanie, mała aż klaszcze w dłonie z uciechy, że cudzoziemki przemówiły ludzkim głosem. Niestety, wkrótce się okazuje, że ich znajomość francuskiego ogranicza się do kilkunastu słów. Podobnie, jak nasza znajomość arabskiego. Ze mną nie ma problemu: umyć głowę, uczesać na szczotce - to wszystko mogę wyjaśnić na migi. Za to Ingrid uparła się przy jakimś wymyślnym warkoczu, którego nawet po polsku nie umie nazwać.

Po kilku minutach polsko-francusko-arabskiego dialogu ręce nam opadają (od wymachiwania) i panie decydują się na desperackie posunięcie. Wzywają posiłki w osobie MĘŻCZYZNY, niejakiego Mohammada, mówiącego całkiem znośnie po angielsku. Rozwiązujemy zagadkę fryzury, ustalamy cenę, Mohammad próbuje przy okazji upiec własną pieczeń, czyli umówić się z Ingą na kawę. Kiedy w końcu wychodzi, uczennica ma ceglaste wypieki i oczy jak filiżanki - będzie miała o czym opowiadać koleżankom!

Od tego momentu odnotowuję wyraźne spowolnienie akcji. Nasza mistrzyni grzebienia robi sobie przerwy na kawę, papierosa, rozmowy telefoniczne, ploteczki z klientką. Bez protestu dostosowujemy się do tutejszego tempa życia. W oczekiwaniu na swoją kolej coraz głębiej zapadam się w kanapę, powieki robią się coraz cięższe...

Z drzemki budzą mnie podniesione głosy, cała trójka gestykuluje pochylona nad Ingrid, a z międzynarodowego dialogu wyławiam tylko jedno znane mi słowo: sourcils, wypowiadane z akompaniamentem pogardliwych prychnięć. Wszystko jasne, polskie brwi im się nie podobają, postanowiły przerobić moją córkę na Arabkę! Po namyśle Inga decyduje się na eksperyment. (Zapewniam ją, że w razie czego kupimy jej nikab.) Na szczęście zabieg daje pomyślne rezultaty i opuszczamy gościnny zakład bardzo zadowolone.

Nasza szkapa i inne czworonogi

Z okna naszego pokoju dostrzegam furkę podobną do tych, którymi nasi górale wożą nad Morskie Oko leniwych ceprów. Przy furce - nieokreślonej maści konik, niewyrośnięty i chudziutki. Gdzie mu tam do słynnych arabskich rumaków, to jakiś tutejszy Łysek z pokładu Idy...

Wkrótce wyjaśnia się, że pojazd jest hotelową bryczką, którą goście jeżdżą na hotelową plażę. Teoretycznie, bo w praktyce konik dostarcza tam tylko napoje i przekąski - nasi rodacy wolą chodzić piechotą, żeby się zwierzę nie zmęczyło. I skrupulatnie sprawdzają, czy szkapa dostała wodę i obrok.

Pytam śniadego woźnicę o imię konika.
- No name... - mruczy z zażenowaniem.
Biedaku, nawet imienia ci nie dali! Współczująco głaszczę wilgotne chrapy i szorstki łeb.
W ciągu tygodnia bezimienny powoduje na drodze dwie kolizje, z których wychodzi bez szwanku w odróżnieniu od samochodów. Skwapliwie rozpowszechniamy wieści o tych zdarzeniach (zwłaszcza wśród pulchniejszych gości), przy czym pozwalamy sobie na dość swobodną interpretację faktów. Tak na wszelki wypadek, żeby nikomu nie przyszło do głowy korzystać z bryczki...

Dla kontrastu codziennie widzimy na brzegu morza zgrabne, lśniące, dobrze odżywione konie policjantów patrolujących plażę. Wyjmuję cyfrówkę, ale znajomy sprzedawca muszelek robi przerażoną minę i macha rękami jak wiatrak skrzydłami: No photo! Nie wolno fotografować mundurowych! Chowam aparat, nie zamierzam sprawdzać, co grozi za złamanie tego zakazu. Nie mam pewności, czy w tunezyjskim areszcie jest klimatyzacja.

Za to bez przeszkód fotografuję koty, których jest tu mnóstwo. Smukłe, skośnookie, z trójkątnymi pyszczkami, sylwetką przypominają syjamy. Podczas największych upałów szukają schronienia w cieniu i śpią jak zabite, nie reagując na głos ani dotyk. Inga wypatrzyła małego rudzielca, który zasnął przewieszony przez rozwidlenia palmy niczym niedbale rzucona etola. Dwie maleńkie bielutkie kulki posapują przez różowe noski na progu sklepu z pamiątkami, przebierając przez sen łapkami.

Zaskakuje mnie widok młodej muzułmanki, która niesie na rękach puszystego pieska – typowego kanapowca. Koran odnosi się przecież do tych zwierząt z wyraźną niechęcią, a irańscy znajomi podchodzą z rezerwą do naszego sierściucha. (Są chwile, kiedy im się nie dziwię – spróbujcie pokochać psa, który właśnie potraktował buty gościa jak danie główne...)

Kolejnego psa spotykamy nad morzem - właśnie bierze przymusową kąpiel w objęciach kilkunastoletniej dziewczynki w różowej chustce.
- Mam nadzieję, że nie przyszła go utopić... - komentuje Ingrid z właściwą sobie wiarą w ludzką dobroć.

Na pożegnanie użądliła mnie tunezyjska pszczoła. Mocno, od serca. Najwidoczniej razem z jadem zaszczepiła we mnie przekonanie, że do Afryki warto wracać...

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto