Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Życie podróżnika podobne jest do życia Beduina...

michalmazik
michalmazik
Władysław Grodecki
Władysław Grodecki Archiwum autora
O podróżowaniu, wybitnych Polakach, życiu w ekstremalnych warunkach rozmawiamy z Władysławem Grodeckim, podróżnikiem, który zorganizował kilka wypraw dookoła świata, przez 18 m-cy żył na pustyni, był przyjmowany przez Jana Pawła II.

Zacznę od Pana największego osiągnięcia - 18- miesięcznej wyprawy dookoła świata z okazji 500-lecia odkrycia Ameryki. Jak wyglądały przygotowania a potem podróż?
- Tak pierwsza 18-miesięczna samotna wyprawa dookoła świata była niewątpliwie najtrudniejsza. Gdy samolot Air Lanca wylądował w dniu 2 stycznia 1993 r. na lotnisku w Melbourne, nie miałem biletu powrotnego do Indii, biletu wyjazdowego z Australii, zaproszenia od kogoś, kto tam mieszka, możliwości podjęcia pracy i zaledwie 880 dolarów w kieszeni.

Ani w Melbourne, ani w Honolulu, ani w Los Angeles, ani w Chicago nikt na mnie nie czekał na dworcu autobusowym czy na lotnisku. Po raz pierwszy miało się to stać po 13 miesiącach od wyjazdu z domu w Nowym Jorku, ale i tam o umówionej porze nie stawił się Wiesiek, kolega z Krakowa. Zawsze brakowało pieniędzy, a z tym wiązał się najtrudniejszy problem do rozwiązania - nocleg. Trzeba było spać albo u kogoś w domu, albo w hotelu, za który trzeba było zapłacić! Początki kariery podróżniczej z reguły bywają bardzo trudne, gdyż wszystko jest nowe, obce. Za naukę trzeba płacić!

Przyczyną tych problemów była niefrasobliwość i zupełny brak wyobraźni uczestników - studentów KUL-u. To w Lublinie zrodziła się idea wielkiej wyprawy i tam zaproponowano mi, bym wyprawą pokierował. Przygotowania do niej trwały prawie rok. Każdy z uczestników w czasie wakacji miał zarobić ok. 3.500 dolarów i z tych pieniędzy miał być zakupiony samochód Ford transit oraz kamera wideo. Ja załatwiałem wizy, różne kontakty, adresy, mapy, literaturę dotyczącą odwiedzanych krajów itp.

Nie wszyscy zgromadzili odpowiednią kwotę pieniędzy, nie pozyskano prawie żadnych sponsorów, a co najgorsze - sami studenci już przed wyjazdem byli ze sobą bardzo skłóceni i nie dotrzymywali ustalonych terminów. Na dodatek - gdy z dwutygodniowym opóźnieniem przekraczaliśmy granicę w Cieszynie, ktoś przyniósł lokalną gazetę informującą, że jesteśmy już na Bliskim Wschodzie. Nie wróżyło to dobrze na przyszłość, ale jednak przez Czechy, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Iran i Pakistan dojechaliśmy w komplecie do granicy Indii i tam z braku Carnetu de passage samochód musiał pozostać. Było to równoznaczne z rozpadem zespołu.

Cztery osoby (dwie pary) przekroczyły pieszo granicę Indii i wróciły po samochód po 3 miesiącach, a ja z jednym studentem przejechałem Indie i dotarłem z nim do Australii. Jednak jak napisał dziennikarz Tygodnika Akademickiego „AUDITORIUM” (P.T.) „ambicje młodych ludzi i… zwyczajny brak hartu ducha” przesądziły, że do Nowej Zelandii wjeżdżałem już sam. A dalej były Hawaje - USA - Peru - Brazylia - Paragwaj - Belgia - Niemcy i Polska.

Skąd się wzięła u Pana pasja podróżowania?
- Czy może być coś wspanialszego niż podróżowanie, poznawanie świata? Zaczęło się od szczególnego zamiłowania do wędrówek i geografii. Już w szkole podstawowej rysowałem mapy różnych krajów, mama wciskała mi do ręki literaturę piękną, a starsi koledzy przynosili książki J. Verne’a i prowadzili bulwersujące mój umysł „naukowe dysputy”!

Do tego miałem dobrych nauczycieli, wychowawców. Sprzyjał temu także cały ciąg zdarzeń, połączony z dobrym zdrowiem i dużą dozą szczęścia, przede wszystkim świetna szkoła średnia i studia. Zdobyta tam wiedza i doświadczenie zawodowe oraz pewne umiejętności okazały się bardzo przydatne na wyprawach.

Później było spotkanie z Krakowem, zauroczenie tym miastem i edukacja „intelektualna”, która pomogła mi dostrzec i lepiej zrozumieć to ogromne bogactwo duchowe Azji i Europy. Wreszcie półtoraroczny pobyt na pustyni, który był prawdziwą „szkołą życia, szkołą przetrwania”. To wszystko sprawiło, że mogłem pewnego dnia wziąć plecak i ruszyć w świat.

Na pustyni pracował Pan przy pomiarach podstawowych. Na czym dokładnie polegała ta praca? Jak Pan tam przeżył?
- Choć pustynia kojarzy się z pustką, wcale tak nie jest. Przy pierwszym spotkaniu człowieka ogarnia paraliżujący zmysły strach. Jest to bowiem ten region świata, gdzie bierna postawa prowadzi do śmierci. Tu trzeba ciągle walczyć; walczyć z przestrzenią, z wysoką i niską temperaturą, z burzą pyłową, piaszczystą i ulewą, ze strachem, zmęczeniem, znużeniem i samotnością, z głodem i pragnieniem, z dzikimi zwierzętami, ale jeśli się to pokona, to ten księżycowy krajobraz, jakby sprzed stworzenia świata jawi się nam nie tylko jako pełen grozy, ale również nieopisanego piękna.

Oderwanie się od świata ludzi, od codziennych problemów, mierzenie się z licznymi przeciwnościami to szczególne doświadczenie związane z pobytem na tym terenie. To miejsce do szczególnej refleksji nad sensem życia, sensem naszego istnienia, na spojrzenie na nasze problemy z pewnej perspektywy. Czy to przypadek, że twórcy wielkich religii wyszli z pustyni? Jak mawiał jeden z filozofów arabskich: „każdemu człowiekowi trzeba trochę pustyni”.
Mieszkańcy pustyni często z lekceważeniem czy pogardą traktowani są przez ludzi Zachodu. Brudni, często nie potrafiący pisać ani czytać, po bliższym poznaniu okazywali się wyjątkowo szlachetni, odważni, szalenie przyjaźni. Nigdzie na świecie nie spotkałem ludzi tak bardzo gościnnych.

Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z pustynią? Chyba na początku 1974 roku Polska wygrała przetarg na wykonanie pomiarów podstawowych (triangulacji) Iraku. W owym czasie był to kraj bardzo zamożny i szybko rozwijający się. Stać było władze na zlecenie wykonania najnowocześniejszej w świecie sieci triangulacyjnej, która jest konieczna przy wykonywaniu map służących do projektowania różnych obiektów gospodarczych, np. dróg, mostów, kolei… Nasze pomiary - bardziej chyba niż celom gospodarczym - miały służyć celom strategicznym, artyleryjskim.

Wstępne prace rozpoczęto w 1974 r. Mimo ogromnych trudności ze strony dyrekcji przedsiębiorstwa, w którym byłem zatrudniony w Krakowie, dzięki wielkiej determinacji zostałem zakwalifikowany do zespołu, który miał wykonywać pomiary. Do Bagdadu przybyłem w jednym z pierwszych zespołów personelu inżynieryjnego i od razu wywieziono nas w rejon Karbali, który był naszą bazą. Nikt nie znał panujących tam warunków, nie było żadnego doświadczenia w pracy w tropiku. W tym okresie była fatalna organizacja pracy. Nic więc dziwnego, że nawet arabscy współpracownicy i robotnicy fizyczni zadawali nam pytania: „Czy tak pracuje się w socjalizmie? Czy przyjechaliście tu za karę?”

Sama praca polegała na wyznaczeniu odpowiednich punktów w sieci trójkątów o bokach od 8 do 25 km i ich pomiarze. Największą trudność sprawiał dojazd i powrót do bazy z miejsc pozbawionych dróg, a odległych nieraz i o 150 km. W trakcie pracy było wiele wypadków (nawet śmiertelne), zaginięć itp. Po pewnym czasie wyjechaliśmy w głąb pustyni, do Nukhaib i już sami organizowaliśmy sobie pracę.

Choć zamieszkaliśmy w szpitalu, gdzie nie było wody, urządzeń sanitarnych, klimatyzacji, nawet moskitier chroniących nas w okresie wiosennym przed robactwem, było trochę lepiej. Zresztą - jeśli człowiek przez dłuższy czas przebywa w warunkach ekstremalnych, to po pewnym czasie wydają się one całkiem normalne!
Podróżuje Pan od wielu lat. Czy w PRL-u władze robiły problemy z wyjazdami?
- Dziękuję za to pytanie. Rozpocząłem swe wędrówki po świecie w czasach, gdy przywilej wyjazdu do tego „gorszego świata” (na Zachód) mieli wyłącznie politycy i sportowcy. Był jednak pewien wyjątek, to współpracownicy Tajnych Służb PRL-u. Nieobojętny był i jest mi los ojczyzny i na żadną „współpracę” bym się nie zgodził. Mogę, żyć skromnie, ale godnie. Nie mogę kiedyś wstydzić się swego postępowania, wstydzić, gdy syn czy córka zada mi pytanie: „A co ty tato robiłeś wówczas, gdy innych, za Polskę, za prawdę wsadzano do więzień? Jak tato zdobyłeś tamtą działkę na Mazurach? Skąd miałeś tamten samochód, gdy innych było stać tylko na rower?”

Po dojściu Gierka do władzy w 1970 r., otworzyły się możliwości wyjazdu dla przeciętnych ludzi, zwłaszcza do Egiptu i krajów azjatyckich. Moje wyjazdy przed 1970 r. były sporadyczne i to do krajów „Demokracji Ludowej”, a w dekadzie 1971-81 uczestniczyłem w ogólnodostępnych wycieczkach „Orbisu” i innych biur podróży czy w wyprawach trampingowych organizowanych przez Zarząd Wojewódzki PTTK. Tam był zawsze ktoś, kto składał „sprawozdanie” po zakończonej imprezie. Swojego „sprawozdawcę” Służby Specjalne miały również i w Kole Przewodników Miejskich, gdzie przez kilka lat byłem wice prezesem i szefem Komisji Wycieczek Zagranicznych.

Inny charakter miał wyjazd na kontrakt do Iraku 1975-76. Teoretycznie wyjeżdżali tam „swoi”, ale nie zawsze ci mieli odpowiednie kwalifikacje zawodowe, predyspozycje fizyczne i psychiczne do pracy w tropiku, więc potrzebni byli ludzie do „czarnej”, katorżniczej pracy. Do takich właśnie i ja należałem.

W „stanie wojennym” brałem udział w wycieczkach promowych do Danii, RFN-u czy Szwecji, były to wyjazdy w jedną stronę. Stanowiły okazję dla różnych „szumowin”, by uciec z Polski. Ja zawsze wracałem. Prawdą jest, że za swe wykłady i postawę patriotyczną byłem w różny sposób szykanowany, ale też do 1992r. osobiście nie starałem się o paszport (robili to pośrednicy z biur podróży na wycieczkę zorganizowaną).

Wyjeżdżałem za granicę, więc niektórzy podejrzewali mnie, że byłem „współpracownikiem”. By rozwiać te wątpliwości, zgłosiłem się do IPN-u i nic nie znaleziono…
Którego ze współczesnych polskich podróżników ceni Pan najbardziej? Jakie jest Pana zdanie na temat reporterów: Cejrowskiego, Pałkiewicza, Giełżyńskiego?
- Wszystkie wspomniane osoby są dość kontrowersyjne. Opinie środowiska podróżniczego na temat tych osób są bardzo podzielone. Osobiście poznałem tylko Wojciecha Cejrowskiego. Występowałem z nim kiedyś w programie telewizyjnym „Podróże z żartem”. Jest raczej „aktorem” niż podróżnikiem.

Sam jestem typem podróżnika typu Kazimierz Nowak, a żaden z trójki wspomnianych nie uprawia tego typu odkrywania świata. Nie jest nim również Ryszard Kapuściński, świetny reportażysta, ale jego biografia pozostawia wiele do życzenia. Najbardziej cenię tych, którzy poza dźwiganiem plecaka potrafią poradzić sobie w dżungli, na prerii czy na pustyni, którzy potrafią porozumieć się z Aborygenami w Australii i Indianami w Andach, potrafią zrywać owoce k. Melbourne i pracować w fabryce maszyn w Kanadzie.

Prawdziwy podróżnik powinien wiedzieć, na czym polega gotyk i jaka jest wymowa świątyń hinduistycznych w Khajuraho w Indiach. Polski podróżnik powinien zaczynać swą edukację od Polski, Europy i Azji! Dla mnie ważna jest promocja Polski i tylko ci, co nie ukrywają tego, skąd przyjechali, są naprawdę cenieni. W Polsce jest wielu podróżników, prawdziwych odkrywców, ale nie są to osoby znane z mediów! Szkoda, że media nie promują bardziej „intelektualnej” formy podróży, szkoda, że środowisko podróżników jest tak bardzo skłócone.

Czy wierzy Pan, że istnieją jeszcze tereny, ludy „niedotknięte” turystyką? Jak zmieniło się nastawienie do podróży, turystyki u Polaków w ciągu ostatnich dziesięcioleci?
- Świat się unifikuje. Szybko rozwijają się kraje Azji. Zalewany jest rynek niemal wszystkich krajów chińskim, tanim, tandetnym towarem. Wszędzie buduje się hotele i restauracje, powstają nowe muzea i inne atrakcje turystyczne. Komercja zagląda wszędzie, niszcząc to, co w turystyce jest najcenniejsze - odmienność, oryginalność i kameralny klimat miast i wsi. Znikają w Afryce, Azji i Ameryce ostatnie „egzotyczne” wioski i miasteczka.

Wejście Polski do Unii Europejskiej sprawiło, że po całej Europie można wędrować nawet nie zauważając granic. O wiele łatwiej podróżuje się również po Ameryce, Azji i Afryce. Do większości krajów świata od Polaków nie jest już wymagana wiza. To i półwiecze izolacji Polski (i innych krajów Europy Środkowej) sprawiło, że dziś przez wielu Polaków w przyspieszonym tempie zaspokajany jest ten głód ciekawości świata. Polacy podróżują indywidualnie i z biurami podróży. Coraz mniej jest już miejsc na świecie nieodkrytych jeszcze przez naszych rodaków.
Znalazłem informacje, że był Pan poszukiwany listem gończym w Pakistanie. Jak do tego doszło?
- Rzeczywiście miał miejsce taki epizod w czasie pierwszej wyprawy dookoła świata w 1992 r., kiedy cały jeszcze sześcioosobowy zespół dotarł samochodem do granicy irańsko-pakistańskiej w Zahedanie. Przejście graniczne bardziej przypominało mi wioskę beduińską niż to, co wcześniej oglądałem w Europie. Gdy formalności celno-paszportowe przeciągały się i przybywało różnych „doradców”, zwykłych naciągaczy oferujących nam swą pomoc, zdenerwowałem się i dałem znak koledze, by uciekać w pustynię. Miałem w pamięci opowiadanie znanego przed laty podróżnika Marka Michela, który w podobnej sytuacji zbiegł z tej samej granicy. Udało się jemu, czemu nie miałoby udać się nam?

Pewnie nikt nie był przygotowany na takie zachowanie obcych turystów, bo gdy zorganizowano pościg, byliśmy głęboko w pustyni, a wkrótce zapadły egipskie ciemności i policjanci zrezygnowali z pościgu. Z tej akcji zdawali nam relacje przypadkowi turyści już poza granicami Beludżystanu, gdzie rozwieszono listy gończe.

Ma Pan na koncie współpracę z mediami, chociażby „Globtroter”, „Dziennik Polski”, „Kurier Podlaski”. Praca dla gazet to hobby, sposób na utrzymanie czy dodatkowy zarobek?
- Podróże, tradycje, kultura, religie, obchody różnych świąt na świecie to ciekawe tematy dla mediów. Nie miałem więc problemów, by znaleźć patronów medialnych każdej wyprawy. Pisałem do „Dziennika Polskiego”, „Super Ekspresu” w Nowym Jorku, „Gazety Polskiej”, prasy studenckiej itp., ale najmilej wspominam wieloletnią współpracę z miesięcznikiem dla dziewcząt i chłopców „Płomyczek”. Wielokrotnie występowałem w mediach polonijnych, szczególnie w Chicago i Nowym Jorku, gdzie moje cykliczne programy o tematyce geograficzno-podróżniczej cieszyły się wielkim powodzeniem.

Za współpracę z mediami miałem zakwaterowanie, ciekawe wyjazdy, czasem niewielkie pieniądze, a w Polsce - liczne wywiady dla radia i telewizji, jakich udzielam niemal każdego dnia, czy artykuły prasowe, które traktuję jako hobby, formę reklamy.
Był Pan przyjmowany przez wiele znanych osobistości. Która z osób swoją charyzmą, autorytetem wywarła na Panu największe wrażenie?
- Bez wątpienia najwybitniejszą postacią, z którą się zetknąłem w życiu był Jan Paweł II. Już wcześniej miałem okazję go poznać jako przewodnik po Krakowie. Metropolita Krakowski, często przybywał do Katedry Wawelskiej, spotykałem go w czasie modlitw w kościele oo Franciszkanów, na opłatkach czy innych uroczystościach. Kiedyś nawet „podsłuchiwał” mój wykład patriotyczny w krypcie Marszałka, po którym powiedział: „Tak mówić należy!”. Po wyniesieniu na Stolicę Piotrową uczestniczyłem z spotkaniach w Watykanie i w katedrze na Wawelu, gdzie przewodnikom udostępniono Kaplicą Zygmuntowską w czasie pobytu w niej JP

Wspomnę o jeszcze jednej niezwykłej postaci: kardynale Adamie Kozłowieckim. W kwietniu 1998 r. udzielił mi audiencji w swej zambijskiej rezydencji w Mpunde Mission. Był chyba najwybitniejszym z polskich misjonarzy. Człowiekiem wielkiej miłości, mądrości i skromności. Gdy został głową Kościoła zambijskiego, sam z tej zaszczytnej funkcji zrezygnował. Przez pięć lat nie przyjmowano tego do wiadomości. Pytano "Jak to możliwe?" On odpowiadał: „Jestem misjonarzem, moją rolą jest opatrywać ludziom rany!” Przez wiele lat prowadziłem korespondencję z tym niezwykłym Polakiem. Na każdy list odpisywał. W jednym z ostatnich napisał, m.in.: „Przepraszam, że tak krótko, ale muszę jeszcze odpowiedzieć na 700 listów”.

Dwa tygodnie mieszkał Pan wśród trędowatych…
- Do osób, z którymi łączyła mnie wieloletnia przyjaźń, należał ojciec Marian Żelazek, legendarny kapłan, twórca Ośrodka dla trędowatych w Puri, dwukrotnie nominowanego przez Rząd Indii do Pokojowej Nagrody Nobla. Poznałem go w szczególnych okolicznościach. Byłem chory, miałem silne uczulenie, którego od roku nie mogłem zwalczyć. Jakaś nieznana siła powodowała, że nie wracałem do kraju, choć nikt mi nie potrafił pomóc, a wszyscy namawiali od samego początku wyprawy, bym wracał do domu. Nie słuchając ich, ciągle szedłem do przodu. I tak jadąc z kraju do kraju, z miasta do miasta bardzo osłabiony i obolały, zbliżałem się do kresu swej koszmarnej wyprawy.

Ostatnim miastem, które postanowiłem odwiedzić było Puri, święte miasto w Indiach, siedziba Boga Wszechświata Jaganath. Udałem się tam z Kalkuty, „Kloaki świata”. Przez 8 godzin starałem się znaleźć tam niedrogi hotel, ale wszędzie wyrzucano mnie jak trędowatego… Krańcowo wyczerpany z ogromnym plecakiem dotarłem na Dworzec Hawrath i - ku mojemu zdumieniu - kupiłem bilet do Puri, a rano - czerwony, pokryty krostami, słaby - stanąłem przed O. Marianem. Ksiądz spojrzał na mnie i powiedział na dzień dobry: ”No nic ci nie jest”.
Spojrzałem wokół, zobaczyłem cierpiących, straszliwie okaleczonych, umierających ludzi i pomyślałem: „faktycznie nic mi nie jest”. Trąd to straszliwa, podstępna choroba. Atakuje nerwy. Na ciele chorego pojawiają się białe plamy. Jeśli lekarz szpilką ukłuje to miejsce i chory nie odczuwa bólu to znak choroby. Nie odczuwa się oparzeń, ukłuć, stłuczeń… W konsekwencji choroby traci się palce, uszy, nos, te elementy ciała, gdzie nerwów jest najwięcej.

Gdy ktoś zachoruje, musi opuścić swą wieś czy miasto i szukać miejsca, gdzie mieszkają trędowaci. Takimi, opuszczonymi, wyklętymi przez ludzi i bogów hinduizmu zajął się o. Marian. Dla nich wybudował domy, przychodnię zdrowia, zakład krawiecki, szewski, zakład produkcji sznurów, farmę kurzą, ogród warzywny. Dla ich dzieci szkołę Beatrice. To nie wszystko, O. Marian niedaleko od świątyni „Jaganath” wzniósł kościół katolicki, by zasiać na jałowej glebie nieludzkiego hinduizmu miłosierdzie chrześcijańskie!

Poza kościołem wszystkie wspomniane obiekty znajdują się obok siebie ok. 1,5 km od centrum miasta. W czasie swego dwukrotnego pobytu w Puri zamieszkałem razem z O. Marianem w Ashramie. Do leprozorium nie przychodzą Hindusi, turyści, a ja za sprawą O. Mariana byłem przez tych ludzi akceptowany. Całe dnie spędzałem z trędowatymi, rozmawiałem z nimi, robiłem zdjęcia, filmowałem, a wieczorami odwiedzaliśmy Filię trędowatych lub biednych, którym polski kapłan przekazywał lekarstwa lub pieniądze.

Czym zajmuje się Pana Klub Podróżnika „Beduin”? Skąd nazwa?
- Pierwszym krajem pozaeuropejskim, który odwiedziłem w swym życiu był Egipt. Było to w listopadzie 1972 r. Dwa lata później spędziłem półtora roku na pustyni. I w Egipcie i w Iraku i w innych krajach Bliskiego Wschodu spotykałem mieszkańców „Otwartych przestrzeni” - Beduinów.

Zaimponowali mi nie tylko swą gościnnością, skromnością, szlachetnością, ale i mądrością życiową. Trudno uwierzyć, że życie potrafili sprowadzić do bardzo prostej reguły; „to co na grzbiecie osła czy wielbłąda da się umieścić, to do życia musi wystarczyć”! A więc namiot - dom nomady, trochę odzieży, jedzenia i picia. Nomada odpowiednio się ubiera, nomada umie zdobywać wodę i pożywienie.
Czyż życie podróżnika nie jest podobne do życia Beduina? To podobieństwo przesądziło o nazwie klubu. Powstał on w 2000 r. i miał siedzibę w Pub-ie przy ul. Batorego w Krakowie. Występowało w nim wielu „ciekawych” ludzi, nie tylko podróżników. Po dwóch latach działalności wyjechałem w świat, a po powrocie w lecie 2003 r. władze C.K. Dworku Białoprądnickiego zaproponowały mi współpracę - prowadzenie cyklu wykładów pt. „Pocztówki ze świata”.

I tak już od sześciu lat w każdą środę (poza okresem wakacyjnym) o godzinie 17 można było przyjść i w sali teatralnej zobaczyć ciekawy film oraz posłuchać interesujący wykład o tematyce geograficzno- podróżniczej. Większość to były moje wykłady, ale gościło tam i wielu wybitnych podróżników nie tylko z Polski. W Dworku wielokrotnie prezentowałem swe wystawy fotograficzne, były różne imprezy kulturalne (np. „Święci w dziejach Krakowa”, „Wielka nadzieja Afryki” czy spektakle reżyserowane przez Alicję Kondraciuk). Z grona słuchaczy środowych wykładów wywodzi się część uczestników corocznych wypraw na Daleki Wschód. (Indie, Tajlandia, Laos , Kambodża).

Jakie będą Pana kolejne wyprawy?
- Wróciłem z dwutygodniowej wyprawy na Ukrainę, Mołdawię i Republikę Naddniestrzańską. Wyruszyłem ze studentem Uniwersytetu Warszawskiego Arturem, a wracałem - jak kilkakrotnie poprzednio - sam. Nie wytrzymał fizycznie ani psychicznie trudów niełatwej, ale ciekawej wyprawy. Codzienne długie przejazdy, wędrówki w upale z ciężkim plecakiem, spanie w namiocie, na podłodze, rzadko w łóżku, a jeszcze rzadziej w hotelu nawet dla młodego nie zaprawionego w takiej formie podróżowania człowieka okazały się ponad siły.

Ja zniosłem ją bardzo dobrze i już myślę o kolejnych wyprawach. W listopadzie z grupą wybieram się do Tajlandii, Laosu i Kambodży, w grudniu z kolegą, częściowo samotnie na dłuższą podróż do Iranu, później do Turcji, a pod koniec 2011 r. na kilkumiesięczną wyprawę przez Rosję, Chiny, Wietnam na Filipiny, Papuę Nową Gwineę i wyspy Indonezji!

Dziękuje za rozmowę i życzę kolejnych, udanych przygód.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto