Na rynek przywodzi mnie zapach - bynajmniej nie świąteczny - raczej z wiosennego grilla. Dobrze, że chociaż nie leje, bo mówili że będzie paskudnie.
- Na szczęście, że im się w tej prognozie czasem nie sprawdza - podsumowują zagadnięci przeze mnie sprzedawcy. Przechadzam się pośród dziesiątek drewnianych kramów, które aż pękają w szwach. Żółte kurczęta, malowane jajka wszelkiej wielkości, a także płyty, zabawki, matrioszki, korale, słodycze, palmy, barany, słodycze… uff, aż brakuje tchu by to wszystko wymienić. Zastanawiam się jednak, czy to z powodu ogromu różnorodnych przedświątecznych gadżetów mnie zatkało, czy raczej z powodu dymu z paleniska na którym smażą się kiełbaski…
A propos jedzenia. - Very good - mówi z uznaniem Collin, który wraz ze znajomymi siedzi przy stoliku i właśnie kończy obiad. Na talerzu smażone ziemniaki i ostatnie kawałki mięsa. Co robią Anglicy? Okazało się, że przyjechali zabalować do Krakowa. Mają nocleg. Córka jednego z nich wyszła tu za mąż, mówią z zadowoleniem, gestykulując przy tym, że niby nakładają obrączkę na palec. Panowie są pod czterdziestkę. Wszyscy ubrani raczej w okolicach upalnego lata.
Widzę jak kolejne transakcje dochodzą do skutku przy pobliskim kramie. Jedna z klientek od kilku minut nie może wybrać palmy i zdecydować się, jakie świąteczne ozdoby kupić. Sprzedawczyni cierpliwie demonstruje. Wieje. Nagle porwało z kramu foliową długą rurkę wypełnioną w środku plastikowymi jajkami. Tylko świsnęło i jajka zaczęły toczyć się po granitowej kostce. Sprzedawczyni, zajęta niezdecydowaną panią, nawet nie zauważyła straty. Szybko pozbierałem jajka, które się wysypały i pochwyciłem rurkę próbując ustalić miejsce na kramie, z którego odfrunęły. Jest. Tylko, że brakuje jednego jajka… cóż… przyroda. – Dziękuję panu - usłyszałem. A jednak; zauważyła.
Turyści z Londynu, raczej ozdób świątecznych nie będą kupować, chociaż jak przyznają naprawdę jest w czym wybierać. Wolą pogadać gdzie byli. – Sukiennice wprawdzie w remoncie, ale i tak wspaniały budynek – mówi z entuzjazmem Collin. Byli na Wawelu, a jakby obchodzili święta tak jak my, to może i mogliby się u nas w sól zaopatrzyć do posypania wielkanocnego jajka – byli przecież w Wieliczce.
Mijam wielką beczkę. Tak - to ta, w której serwują grzaniec galicyjski. Jako, że obracamy się w jajecznej atmosferze, nasunęło mi się pewne porównanie, do którego jedna z miłych pań sprzedawczyń pożyczyła mi drewniane jajko. - Proszę się nie bać, nie ukradnę - mówię. Trochę niepewna, ale zgodziła się. - Kupujących jest sporo - mówi. Z żalem zawiadamia mnie że będzie tu do poniedziałku wielkanocnego! Ciężki jest los handlowca… na szczęście… ach tak, szczęście… tego sobie będziemy życzyć także i na te święta. Spotykam tu nawet specjalistę w… tych sprawach.
Pan Grzegorz. Daje szczęście za parę złotych. Słychać stuk młotka. Grupka turystów robi zdjęcia. Nawet Collin i jego ferajna z Londynu wiedzieliby, czym to zajmuje się Grzegorz. Wyrzeźbiony w drewnie duży napis głosi także po angielsku: "Horseshoes with your name". Grzegorz robi podkowy. Można taką kupić z własnym imieniem. Czas oczekiwania? O wiele krótszy niż w przychodni - 5 minut. Zdaniem Grzegorza szczęście to nie podkowa, ono zależy od nas samych.
– Jestem kowalem od 20 lat i śmiało mogę powiedzieć, że każdy jest kowalem… kowalem swojego losu – mówi.
Szczęście to też nowe życie, a jak wieść niesie, dzieci przynosi bocian i takich tu na rynku podczas kiermaszu nie brakuje. W końcu idzie wiosna, a wraz z nią kolejny ciepły powiew wiatru, w którym znów czuję zapach, tym razem oscypków…
Burze nad całą Polską
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?