Czasami tak lubię, wsiąść do pociągu, byle dojechał do Krakowa. Magiczne miasto przyciąga mnie swoim niepowtarzalnym urokiem. Czymś, czego gdzie indziej nie ma - tego zapachu świeżości, za każdym następnym razem, jakby się tam było pierwszy raz. Godzina już prawie ósma, opóźnienie niemal piętnastominutowe. W końcu nadjeżdża "Hutnik"; trzy czerwone wagony, potem kilka żółto-zielonych. Na twarzy czuję delikatny podmuch wiatru, w oczach drobinki piasku. Pisk, zgrzyt, po chwili słychać gwizdek konduktora.
Tuż obok, przez tory, w pośpiechu przeskakuje pięcioosobowa grupa dzieci. Za nimi starsza pani. Pewnie babcia. Zdążyli. Ja także wsiadam. W pierwszym i drugim przedziale brakuje miejsc. Trzeci cały zakopcony, w czwartym dostrzegam jedno wolne miejsce. Siadam, plecak trzymam blisko siebie. Łyk wody, w myślach rozterki, siedzę na niewłaściwym miejscu, z dala od okna. Nie znoszę tego, ale jakoś muszę wytrzymać. Do Krakowa tylko trzy godziny jazdy...
Kwadrans po godzinie jedenastej jestem na miejscu. Dopiero teraz precyzuję cel podróży – krakowski Kazimierz. Idę piechotą. Po chwili ul. Westerplatte, potem Starowiślna i długa prosta. W oddali słyszę nadjeżdżający tramwaj. Znów ludzki pośpiech, bieg na czerwonym, pisk opon, ułamek sekundy i byłaby tragedia. Ważne jednak, że tramwaj poczekał. Na skrzyżowaniu tabliczka informuje o ogrodzie botanicznym. Może później, pomyślałem. Przecinam ulicę Dietla. Zawsze dręczy mnie myśl, kim byli, co uczynili? Dziś mają swoje ulice, parki, skwery, pomniki pamięci. Może i ja kiedyś. Eh, ta moja ironia...
Nim puściłem wodze fantazji, słodka ulica Miodowa była przede mną. Potem Dajwór, Ciemna, Józefa, Kupy i Estery. Spaceruję, mijam pociemniałe kamienice, synagogi i cmentarz. Historia tysięcy ludzi zamknięta w kilkuset metrach kwadratowych. Wśród wielu, jedna z dawnych żydowskich kamienic, obecnie pełni rolę przychodni lekarskiej. W pewnym momencie, naprzeciwko dostrzegam psa. Siedzi samotnie na parapecie, zerka co chwilę, raz w lewo, raz w prawo, a raz na mnie. Aparat pod ręką, fotografuję. Drewniane, dwuczęściowe okno jest otwarte. Do środka wchodzi czarny kabel, pewnie antenowy. Jednak w pokoju cisza. Nie słychać żadnych rozmów, odgłosów telewizora ani radia. Jest tylko pies i jego okno na świat. Dziś częścią jego świata jestem ja, niespodziewanie dla mnie i dla niego. Kazio, tak go nazwałem, za chwilę, gdy już odejdę, nie będzie o mnie pamiętał. I gdyby nie ta fotografia, dla mnie Kazio z pewnością też by nie istniał...
Dwa tygodnie później przeglądam ponownie zdjęcia z krakowskiego Kazimierza. Slajd po slajdzie, kamienica po kamienicy, synagogi, cmentarz i Kazio. Czyli pies i jego okno na świat zamknięte w historii jednej fotografii...
Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?