Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Primavera Sound - dzień drugi

Natalia Skoczylas
Natalia Skoczylas
Druga część relacji z jubileuszowej, dziesiątej edycji genialnego festiwalu w Barcelonie.

Każdego dnia ponad 30 tys. widzów przewijało się przez położony nad morzem teren Parc del Forum, a na dziesięciu scenach już od wczesnych godzin popołudniowych grały zespoły z całego świata. Po przeżyciach z Pavement, Broken Social Scene i Superchunk czas na ciąg dalszy przygody.

Relacja z dnia pierwszego

Zaczęłam bez pośpiechu (i zwyczajowo już niemalże) od Pitchforka - tym razem na scenie grało A Sunny Day in Glasgow. Nie rzucali na kolana niczym odkrywczym, ale nie brakowało im zwiewnego, słonecznego uroku rozmarzonego popu i ekspresyjnych, shoegaze'owych zagrywek. Bliźniaczki Lauren i Robin były eteryczną stroną koncertu z delikatnymi wokalami, panowie pracowicie dodawali do tego nieco hałaśliwych i melodyjnych zarazem riffów i rytmów. To był miły początek piątkowych rewelacji.

A rewelacje te zaczęły się lada moment, dzielił mnie od nich tylko godzinny postój w kolejce do Auditori del Forum, gdzie "The Great Destroyer" mieli zagrać amerykańscy bogowie slow core, Low. Pomimo dwóch kryzysów, dotrwałam i było warto - ogromna sala widowiskowa połknęła cały wąż cierpliwych fanów, którzy otoczeni doskonałą ciemnością ścian i sufitu (na którym mieniły się tylko malutkie złote lampki), w wygodnych siedzeniach obserwowali spektakl na troje muzyków. Prostocie muzyki odpowiadała minimalistyczna sceneria - ogromna scena, a na jej środku mikrofon, mały zestaw perkusyjny i dwie gitary, na każde z nich padała zazwyczaj jedna smuga jasnego światła. W ten sposób znakomitą płytę "The Great Destroyer" usłyszałam w warunkach idealnych, pełnej ciszy i skupieniu.

A zabrzmiała pięknie - bo głosy Alan i Mimi są harmonijne i czyste, bo kompozycje na żywo rozwinęły się w tej kameralnej przestrzeni, tylko czasami nieznacznie zmieniając się w jakichś detalach w porównaniu do płyty. Spektakl na trzy osoby potrwał dłużej niż płyta i pozostawił wrażenie perfekcjonizmu i wibrujących w sali emocji. Czysta esencja.

Zdążyłam prosto z Auditori przebić się do sceny San Miguel, na której zaczął grać Spoon. Ku mojemu zdziwieniu, najwięcej materiału pochodziło nie z najnowszej, ale z poprzedniej płyty - "Ga Ga Ga" (to zresztą świetna wiadomość). I od tej pory przez godzinę dwadzieścia minut było po prostu strasznie fajnie. Grały trąbki i klawisze, gitary rżnęły proste melodie i całość składała się na Spoonowy klimat: radośnie ale z przekąsem, tanecznie ale z pazurem, z niezawodnym śpiewem Britta i tymi wszystkimi dodatkami, które ich wyróżniają spośród całej reszty. Były między innymi "Underdog", "Written i reverse" (zaskakująco zadziorne), "Nobody gets me but you" prawie erotyczne, coverowe "Don't you evah", eklaktyczne "Ghost of you ligers" czy wreszcie najgorętszy z gorących "I turn my camera on". Miało być dobrze, i właśnie tak było.

Po Spoonie znów przyszedł czas na spotkanie z najświeższym "hype" - The Beach House. Tłum był przeogromny (młodzież na Primaverze lubi nowo wypromowane zespoły, które powinno się zobaczyć) i czekał cierpliwie, aż na scenie zasiądą pani i pan i zaczną. Dość powiedzieć, że znakomita większość utworów pochodziła z najnowszego wydawnictwa "Teen Dream", dość, że Victoria brzmi ślicznie i silnie na żywo. Ale po raz drugi w Parc del Forum mocno się rozczarowałam. Jakkolwiek uważam Beach House za zespół zupełnie przyjemny na płytach i dobry na intymne okoliczności, to ta duża scena wydawała się pochłaniać całą ich ciepłą autentyczność, rozmarzenie i kameralny urok. Wyzute z emocji, wyszkolone granie - no, może poza "House of Glasses", wszystko zlało się w przewidywalną jedność.

Powrót na San Migiuel i długo oczekiwany koncert Wilco był dobrą odmianą, wnoszącą z powrotem dynamikę i różnorodność do spektrum festiwalowych emocji. Billy Bragg to prawdziwy frontman, bez ekstrawagancji, ale z wrodzoną umiejętnością prowadzenia ciekawego koncertu. Wilco byli zresztą niezmordowani, grali dobre półtorej godziny - prawdopodobnie maksimum tego, co można zagrać przy tak napiętych grafikach. Grali z rockowo-country-folkowym kolorytem, z energią i nostalgią i szczyptą sarkazmu. Listę zaczęło reprezentacyjne "Wilco (the song)", bywało lirycznie podczas "Jesus, etc" albo "You are my face", zdarzały się też zaskakujące improwizacje i hałasy godne noisowych zespołów. A wszystko to dzięki nieposkromionemu temperamentowi głównego gitarzysty, który dosłownie krzesał iskry ze swojego instrumentu.
Nie porzucając tak do końca iskier, udajmy się na pół godziny na koncert Shellac (bo później trzeba wracać na Pixies). To pierwszy z kilku zespołów, który powraca chętnie na Primaverę i bardzo sobie tę imprezę chwali (poza nimi były to np. Grizzly Bear czy Atlas Sound). Na scenie zaledwie trzy instrumenty, które nota bene trzeba dostrajać co czas jakiś, a brzmienie, tudzież grzmienie ich, nieprawdopodobne. Nie podjęłabym się żadnego określenia stylistyki Shellaca - to po prostu organiczne, brudne, wypełnione po brzegi emocjami granie. Po czymś takim podwójnie czujesz, że żyjesz.

Pixies oznaczało niewyobrażalny po prostu tłum fanów - chyba 90 proc. tych 35 tys. uczestników stłoczyło się na bardzo teraz skurczonym placyku przed San Miguel. Black i Kim po 23 latach od nagrania debiutanckiej płyty wyglądają i grają już trochę inaczej niż zawżdy. Zacznę od zastrzeżeń, by móc później chwalić: nie było już tej piorunującej energii w rewelacyjnych skądinąd kawałkach, w szczególności w klasykach z "Dootlittle" (ta płyta to jeden czterdziestominutowy klasyk), które grali trochę tak, jakby wiedzieli, że powinni i tylko na to czekamy. Mieli rację, nie do końca jednak uszczęśliwił mnie fakt, że zabrakło im czegoś istotnego.

Ale mniejsza o to. Kim ma wciąż prześliczny, dziewczęcy głosik, dziwnie nie pasujący do jej aparycji, Black śpiewa rozkosznie brudno i autentycznie, a czworo muzyków to wystarczająco dużo, by zagrać po prostu bardzo dobry i wyczerpujący występ. Tych, co nie wierzą, że w ciągu krótkiego czasu da się odrobić tyle zaległości, niech zajrzą do setlisty: było prawie wszystko, czego fan Pixies po nieznośnie długiej przerwie mógł oczekiwać. A spragniona ich muzyki publiczność dała z siebie wszystko, śpiewała każdą linijkę dziwnych tekstów i przeżywała każdy dźwięk. Pixies to legenda, którą trzeba zobaczyć na tak dobrym koncercie.
Po dotychczasowych emocjach pozostało już tylko jedno miejsce, w które mogłabym się udać - scena Vice, na której zaczęli grać Yeasayer. Nie byłam na całości, a te pół godziny, które zobaczyłam, nie wypadają oszałamiająco. Miała być kaskada kolorów i egzotycznych, odważnych dźwięków, była dość prosta oprawa, nie tak świetny głos jak na płycie i smutnie spłaszczone, poprzerabiane utwory. Uderzyło mnie w szczególności wykonanie "Tightrope", mojego ulubieńca - ten roziskrzony hit został sprowadzony do banalnych, synthpopowych, pozbawionych całego orientalnego uroku akordów.

Na szczęście moje trzy faworyty poleciały jeden za drugim, później zabrzmiał "2080" - już nie tak brutalnie wykastrowany, i tym razem zaśpiewany bez zarzutów, oraz "O.N.E." - i tu znów zabrakło tego czegoś. Liczę na to, że przed Openerem zdążą odpocząć i dodać do wstępów trochę bombastycznego, Yeasayerowego uroku. Choć to wciąż było niezłe zakończenie naprawdę dobrego dnia Primavery.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto